Kiedy dziecko śpi – skrótowiec popkulturalny #59

Dziś część druga, nieostatnia 🙂 , pooscarowego skrótowca. Zapraszam do lektury 🙂

Dune (HBO) 9/10 – nie będę owijać w bawełnę, literackiego pierwowzoru nie czytałam, filmowi dałam się natomiast zaczarować od pierwszych chwil i całość obejrzałam z wypiekami na twarzy. Trzeba zaznaczyć, że nie jest to widowisko dla dla każdego. Dune bez wątpienia uznać należy za imponującą produkcję opowiadającą historię o głębszym przesłaniu (katastrofa ekologiczna, fanatyzm religijny), choć w omawianym filmie zostało ono poruszone w sposób dość subtelny. Od strony wizualnej film jest absolutnie zachwycający, a jego długość pozwala twórcom na niespieszne ukazanie szczegółów świata przedstawionego. Tu szczególne brawa należą się autorowi zdjęć, które przyniosły mu zresztą tegorocznego Oscara, czyli Greigowi Fraserowi. Wydobywa on prawdziwe piękno i surowość filmowanych krain (za lokalizacje służyły m.in. Jordania i Norwegia). Warto w tym miejscu podkreślić, że film nie został zrealizowany w większości za pomocą green-screenu. Poza przepięknymi zdjęciami na szczególne uznanie zasługuje muzyka skomponowana przez Hansa Zimmera, która również jemu przyniosła w tym roku statuetkę. Ścieżka dźwiękowa, jak to często u tego kompozytora bywa, ma sporo patosu i potęguje emocje w chwilach epickich scen, ale potrafi też, kiedy trzeba, podkreślić emocjonalną stronę filmu. W obsadzie Dune znajdziemy mnóstwo gwiazd, bo i bohaterów opowieści jest tu naprawdę wielu, i choć nie wszyscy otrzymują taką samą ilość ekranowego czasu, większości udało zabłysnąć, role niektórych póki co nie zapadają na dłużej w pamięci. Może w kolejnym filmie będzie inaczej. Na szczególne uznania, jeśli chodzi o drugi plan, zasługują Jason Momoa w roli charyzmatycznego Duncana Idaho i Javier Bardem jako Stilgar, natomiast Stellan Skarsgård jest fenomenalny i śmiertelnie przerażający w roli Barona Harkonnena. Skarsgård kradnie absolutnie każdą scenę, w której się pojawia. Blado na tym tle wypada Zendaya w roli Chani, która w zasadzie nie miała wiele do zagrania, pojawiając się głownie w wizjach Paula Atrydy. Co do głównych ról, trudno w zasadzie doszukać się czegoś z negatywnego w kreacjach Timothée Chalameta (Paul Atryda), Oscara Isaaca (Leto Atryda) oraz Rebeki Ferguson (Lady Jessica). Podsumowując, jest to świetnie zrealizowane epickie widowisko, choć nie dla każdego widza. Ja w każdym razie z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg tej historii, do której niezwykle udanym wstępem była właśnie Dune.

CODA 6/10 – tegoroczny laureat Oscara w kategorii najlepszy film i remake francuskiego Rozumiemy się bez słów. Czy zasłużenie? Moim zdaniem nie, ale na wstępie rozszyfruję skrót – CODA to akronim określający dziecko niesłyszącego rodzica (child of deaf adult), które najczęściej płynnie posługuje się zarówno językiem migowym, jak i fonicznym. Funkcjonuje w dwóch światach jednocześnie, tak jak protagonistka prezentowanego filmu, siedemnastoletnia Ruby (urocza Emilia Jones). Główna bohaterka stara się pogodzić szkolne życie z pomaganiem ojcu (fenomenalny Troy Kotsur) i bratu (Daniel Durant) w codziennym połowie ryb. Relacje z matką (świetna Marlee Matlin) ma nienajlepsze. Jej pasją jest – podobno, bo z filmu tak naprawdę średnio to wynika – oczywiście, a jakże by inaczej, muzyka. W ostatniej klasie, raczej z powodu swojej szkolnej sympatii niż z chęci doskonalenia talentu wokalnego, zapisuje się do szkolnego chóru, kierowanego przez niezwykle charyzmatycznego nauczyciela (Eugenio Derbez). Ten, dostrzegając w niej wielki talent, namawia ją, by zdawała do prestiżowej uczelni muzycznej. Reszty tej niezwykle “fascynującej” i “zaskakującej” historii Wam nie zdradzę, możecie dopowiedzieć ją sobie sami. Historia przypomina mi raczej filmy Disney’a z lat 90. XX wieku: ciepłe, podnoszące na duchu, ale przeciętne, uderzające kliszowością i mało wnoszące do kinematografii jako takiej. Raczej nie jest to kino, po którym spodziewamy się uznania za najlepszy film roku. Choć sama historia specjalnie nie porywa, za najsilniejszy punkt CODA uznać bez wątpienia należy ciekawe postacie i rewelacyjne aktorstwo – niesłysząca trójka, czyli Matlin, Kotsur i Durant nadają filmowi niebywałego autentyzmu, a przy okazji wpisują się w trend inkluzyjności. Podsumowując, to doskonały film do oglądania w domowym zaciszu, w rodzinnym gronie, ale wydaje się, że z historii o rozdarciu między przywiązaniem do zależnej od siebie rodziny, a dorastaniem i chęcią samorealizacji poza rodzinnym gniazdem dało by się wycisnąć więcej. A tak, otrzymaliśmy przeciętny, aczkolwiek miły film. I tylko tyle.

Drive My Car 7/10 – japońska, często nagradzana, dość specyficzna produkcja. Z pewnością nie jest to film dla każdego. Z jednej strony jest nużący, momentami nawet nudny, z drugiej jednak niesamowicie hipnotyzujący. Napisy “początkowe” pojawiają się – uwaga – dopiero blisko po godzinie od rozpoczęciu seansu, sam film trwa natomiast aż trzy godziny. Drive My Car trudno streścić, z pewnością natomiast odnosimy wrażenie, że oglądamy dwa filmy – do wspomnianych napisów i po nich. Pierwsza część to opowieść o – tylko pozornie – idealnym małżeństwie: Yusuke (Hidetoshi Nishijima) i Oto (Reika Kirishima). On jest uznanym aktorem i reżyserem, ona w trakcie seksu wymyśla mroczne historie, stanowiące podstawę jej późniejszych scenariuszy. Tę część kończy nagła śmierć Oto. Druga część dzieje się już dwa lata po zakończeniu pierwszej, kiedy to Yusuke wyjeżdża do Hiroszimy, aby wyreżyserować “Wujaszka Wanię”. Tym razem opowieść koncentruje się na pracy aktorów i reżysera nad sztuką, a także na rozwijającej się relacji Yusuke z wożącą go szoferką Misaki (Tôko Miura), skrywającą wiele sekretów. Film nie obfituje w zwroty akcji, akcja biegnie niespiesznie, dominują tu emocje (choć z filmu bije chłód), oszczędne rozmowy i nieustające próby nad tekstem Czechowa. Chyba najlepszym podsumowaniem Drive my car jest proces przepracowania traum (i nie dotyczy to wyłącznie samego protagonisty), co czyni omawiany film niezwykle uniwersalnym w odbiorze. Jest to bardzo dobre kino, z fenomenalnymi kreacjami aktorskimi.

West Side Story 10/10 – musical w reżyserii Stevena Spielberga. Muszę przyznać, że odświeżona wersja wypadła lepiej niż ta sprzed 60 lat, dowodząc, że Spielberg (nadal) wielkim reżyserem jest. I nie ukrywam, wielka szkoda, że film nie spotkał się z większym uznaniem ze strony Akademii (oraz widzów). Nie jest to dosłowna kopia produkcji z 1961 roku, stąd pewne zmiany scenariuszowe, czy też decyzja o tym, by część kwestii wygłaszanych przez Portorykańczyków zostawić w języku hiszpańskim (film jest przez to w zasadzie dwujęzyczny). Zarówno tematyka, miejsce, jak i czas akcji nie uległy jednak zmianie. Nadal członkowie dwóch gangów, Jetsów pod przywództwem Riffa (Mike Faist) i Sharków z Bernardo (David Alvarez) na czele, walczą o dominację w Upper West Side, choć tym razem wątek rywalizacji uległ pogłębieniu. Pierwsi uważają się za „prawdziwych” Amerykanów, drudzy to imigranci z Portoryko. Obie strony walczą o lepsze, godne życie, ale każdy chce je wieść na swoich zasadach. Dochodzi do tego jeszcze o chęć pozostawienia po sobie kulturowej spuścizny. Nie jest to zatem konflikt pozbawiony głębszej podbudowy. Liderów zwaśnionych grup łączy natomiast jedno – bardzo nie podoba im się rodzące się uczucie pomiędzy należącym niegdyś do Jetsów Tonym (Ansel Elgort) i siostrą przywódcy Latynosów, Marią (Rachel Zegler). Uczucie rozwijające się między dwójką młodych ludzi wbrew narastającym coraz bardziej napięciom na tle rasowym w multietnicznym fragmencie Nowego Jorku wydają się tematem zaskakująco aktualnym, mimo upływu kilkudziesięciu lat od powstania musicalu. Podobnie jednak jak kwestia konfliktu między gangami, również i historia tragicznej miłości oraz jej bohaterowi, zyskali więcej głębi, co tylko działa na plus nowej wersji musicalu. Na szczególne brawa zasługuje casting, twórcom udało się bowiem zebrać wspaniałą młodą obsadę. Najjaśniej błyszczy oczywiście laureatka Oscara, niesamowita Ariana DeBose w roli Anity. Całościowy efekt psuje nieco drewniany Ansel Elgort jako Tony, no ale nie można mieć wszystkiego. Czas na choreografię 🙂 Nowa wersja jest świetna, taniec ma tu niesamowity temperament, pasję i mnóstwo energii, przekazując niekiedy więcej niż śpiewane wersy. Zwłaszcza układy taneczne Anity oraz Jetsów. Występy grupowe, zarówno choreograficznie jak i wokalnie wbijają w fotel. Dodajmy do tego doskonałe zdjęcia Janusza Kamińskiego, cudowne kostiumy i wspaniałą scenografię, które przenoszą nas do innej epoki oraz feerię kolorów bijącą z ekranu, a o trzymamy jedną z najlepszych i najciekawszych produkcji minionego roku. A jednocześnie znakomity dowód na to, że niekiedy robienie nowych wersji klasycznych filmów nie jest całkowicie pozbawione sensu.

Jeśli podobał ci się ten wpis skomentuj go, zalajkuj na fanpejdżu, udostępnij dalej lub polub mnie na FB 🙂 Dziękuję, poczuję się doceniona 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *