Oscary już rozdane, dziś zatem czas na ostatni, obiecany, tym razem już po-oscarowy skrótowiec z recenzjami filmów, które jeszcze przed ceremonią zdążyłam obejrzeć. Jak już pisałam w poprzednim skrótowcu, ten sezon obrodził w naprawdę dobre filmy, które mają szansę zostać z widzem na dłużej. Co do mojej osobistej tradycji typowania zwycięzców, w tym roku poszło mi całkiem nieźle – na 18 typowanych kategorii (bo nie wszystkie obstawiam, w końcu nie ma to sensu jeśli nie widziało się przynajmniej połowy filmów z danej kategorii), trafiłam w 13 🙂
Szczęście dopisało mi konkretnie w przypadku reżyserii, najlepszej aktorki, najlepszego aktora drugoplanowego i najlepszej aktorki drugoplanowej, obu rodzajów scenariusza, najlepszej piosenki i muzyki filmowej, efektów specjalnych, dźwięku, kostiumów i charakteryzacji oraz filmu nieanglojęzycznego. Nie udało mi się z aktorem pierwszoplanowym, wydawało mi się, że Akademia jednak nagrodzi pośmiertnie Chadwicka Bosemana, cieszę się jednak z własnej pomyłki, bo szczerze kibicowałam Hopkinsowi. Swoją rolą w Ojcu skradł moje serce całkowicie. Co prawda dobrze wytypowałam najlepszą aktorkę, aczkolwiek wynikało to raczej z przekonania, że skoro Boseman dostanie Oscara, to zapewne nie otrzyma go już Viola Davis, której rola zrobiła na mnie dużo większe wrażenie niż Frances McDormand w Nomadland (choć bardzo tę aktorkę cenię). Obstawiłam również mylnie, że filmem roku zostanie Minari, nie żebym uważała tę produkcję za wartą takiego wyróżnienia, ale tematyka była typowo w stylu Akademii – American dream itp. Nie mam też przekonania, czy film, który ostatecznie wygrał zostanie z widzami na dłużej i czy za 10 lat ktokolwiek będzie pamiętał o tej produkcji. To tyle tytułem przydługiego wstępu, a zarazem podsumowania, teraz czas na zaległe recenzje 🙂
Ojciec 10/10 – niezwykle poruszający film, tym jakim piekłem może stać się życie u swego kresu oraz o trudnej miłości ojca i córki w czasach nieuleczalnej choroby, jaką jest demencja. Tragedię człowieka stopniowo tracącego siebie i otaczający go świat, oglądamy patrząc na Anthony’ego (w tej roli Anthony Hopkins). Bohater miewa dni lepsze i gorsze, czasami zdaje się funkcjonować zupełnie normalnie, by niedługo po tym zapominać kim jest i kim był, nie poznawać ludzi go otaczających, tych, których kochał i którzy byli mu w życiu najbliżsi, miejsc, w których się znajduje… Widzimy jego zagubienie, paniczny strach, obserwujemy postępujące poczucie osamotnienia, nieustanne pomieszanie myśli, którego doświadczamy razem z nim. Tak naprawdę nie wiemy bowiem, co z tego co widzimy na ekranie jest prawdą (jeśli coś w ogóle jest), a co tylko projekcją chorego umysłu Anthony’ego. Zabieg, by widz obserwował i doświadczał filmową rzeczywistość z perspektywy głównego bohatera, to oprócz doskonałego aktorstwa, największy plus filmu. Pozwala nam widzom wszystko „poczuć” mocniej, nie jest to bowiem kolejna ckliwa historia o chorobie, na którą wyłącznie patrzymy z boku. Nie, tu patrzymy na świat w taki sposób, w jaki widzi go Anthony, a ta perspektywa coraz bardziej bezradnego, gasnącego człowieka porusza naprawdę niesamowicie głęboko. Przyznam, że sama uroniłam podczas seansu niejedną łzę, a pod koniec ryczałam jak bóbr. To przede wszystkim zasługa mistrzowskiej kreacji Anthony’ego Hopkinsa, który wspinając się na wyżyny aktorstwa ukazuje nam przerażającą wizję człowieka doświadczającego piekła umysłowej degradacji spowodowanej chorobą i targających nim emocji. Znakomita jest również Olivia Colman w roli córki bohatera, Anne. Aktorka doskonale oddaje ból, resztki nadziei, frustrację oraz dylematy osoby, której życie całkowicie wywróciło się do góry nogami. Na ekranie możemy zobaczyć także Marka Gatissa, Rufusa Sewella, Olivię Williams oraz Imogen Poots.
Kolejny film o Boracie 5/10 – przyznam, że nigdy nie byłam wielką fanką Borata, pierwsza część jakoś specjalnie nie przypadła mi do gustu, aczkolwiek miała swój specyficzny „urok”. Tego uroku niestety w drugiej części zabrakło, film jest również, delikatnie mówiąc, wtórny i nie robi też aż tak wielkiego wrażenia, jak serial Sashy Barona Cohena Who Is America?. A tematyka, jak i generalny zamysł całej produkcji w końcu są bardzo zbliżone: absurdalny, niepoprawny, czerstwy, miejscami obrzydliwy humor służący przełamywaniu wszelkiego rodzaju tabu i ukazaniu m.in. ksenofobii, rasizmu, antysemityzmu, obłudy oraz intelektualnej degrengolady amerykańskiego społeczeństwa i jego przedstawicieli. Film niestety nie bawi tak jak część pierwsza. Mimo kilku lepszych momentów, Borat 2 jest generalnie dość nudny, a jedyny powiew świeżości w tym odgrzewanym kotlecie to pokazanie (w boratowym stylu oczywiście) relacji ojca i córki oraz świetna bułgarska aktorka Maria Bakalova w roli Tutar, piętnastoletniej córki tytułowego bohatera.
Miłość i potwory 7/10 – całkiem sympatyczne post-apo w wersji soft. Historia dwudziestokilkuletniego Joela (w tej roli Dylan O’Brien), który po śmierci rodziców zamieszkuje w podziemnym bunkrze wraz z innymi członkami swojej tzw. kolonii. Powierzchnię opanowały bowiem zmutowane płazy, pajęczaki, owady itd. itp. O genezie tego stanu rzeczy dowiadujemy się już na samym początku filmu. Wysadzenie w powietrze siedem lat wcześniej pędzącej w kierunku Ziemi asteroidy co prawda ocaliło naszą planetę, skutkowało jednak – bez wdawania się w szczegóły – pojawieniem się wspomnianych mutantów, które zdziesiątkowały populację ludzi o ponad 90%. Mimo mało optymistycznego początku, film jest naprawdę pozytywny, a narrator snuje swoją opowieść ze sporym dystansem i dużą dawką humoru. Akcja zasadza się na postanowieniu głównego bohatera, by wyruszyć do oddalonej 7 dni pieszej wędrówki kolonii, by odzyskać swoją utraconą w wyniku apokalipsy miłość. A żeby nie był zbyt samotny w trakcie tej szaleńczej wyprawy, już na początku wędrówki spotyka uroczego psa o imieniu Boy, który kradnie każdą scenę 😉 Widz od razu rzucony jest w wir akcji, wszelkie niejasności wyjaśniają wrzucone w odpowiednim momencie retrospekcje. Nie ma tu dłużyzn, akcja toczy się wartko i naprawdę dużo się dzieje. Zarówno sama opowieść jak i poszczególni bohaterowie nie są zbyt skomplikowani i należą raczej do grupy przewidywalnych, film bardzo przyjemnie się ogląda. Na szczęście z głównego bohatera nikt nie robi wielkiego bohatera, wręcz przeciwnie, jest on niezwykle wiarygodny w swoich lękach i nieporadności, tym bardziej zatem mu kibicujemy w walce z mutantami, jak i własnymi słabościami. Co ważne w przypadku widowiska z gatunku fantastyki, film stoi na przyzwoitym poziomie od strony technicznej. Mam tu na myśli przede wszystkim efekty specjalne – widz ma naprawdę dużą frajdę z oglądania wielkich robali i innych nadmiernie wyrośniętych stworzeń 😉 Podsumowując, bardzo przyjemne kino przygodowe ze sporą dawką humoru.
Nowiny ze świata 7/10– będący adaptacją prozy Paulette Jiles western i film drogi Paula Greengrassa, w którym Tom Hanks gra znów to samo i tak samo, czyli poczciwego, doświadczonego przez życie człowieka mającego młodość już dawno za sobą. Nie są więc to aktorskie rewelacje na miarę Filadelfii, co nie znaczy, że nie ogląda się tego przyjemnie 🙂 Wojna Secesyjna zakończyła się kilka lat wcześniej, rany w społeczeństwie są więc relatywnie świeże, a Amerykanie są bardzo podzieleni (tzn. bardziej niż teraz). Bohaterem filmu jest Kapitan Jefferson Kyle Kidd, podróżujący po Stanach i raczący mieszkańców miast i miasteczek tytułowymi nowinami ze świata w trakcie spotkań, podczas których czyta im gazety. Nie jest to może specjalnie intratne zajęcie, ale umożliwia mu przeżycie i stanowi doskonały pretekst, by nie wracać w rodzinne strony, gdzie przed wojaczką pozostawił ukochaną żonę. Pewnego razu los stawia na jego drodze małą, acz dość charakterną dziewczynkę, uprowadzoną we wczesnym dzieciństwie i wychowywaną przez Indian. Nie wdając się w szczegóły i nie spoilerując zbytnio napiszę jedynie, że nasz prawy bohater decyduje się odwieźć ją do najbliższej żyjącej rodziny. Nie brak tu przygód – niech potyczka z bandą zbójców i burza piaskowa posłużą za przykłady – i mierzenia się z własnymi demonami, jakiejś wewnętrznej przemiany i dojrzewania naszej dwójki bohaterów. Nie są zatem Nowiny… filmem specjalnie odkrywczym czy wnoszącym do kina coś nowego, jest przewidywalny i jego finał – o ile nie usnęliśmy w trakcie seansu – raczej nas nie zaskakuje, ale naprawdę dobrze się opowieść Greengrassa ogląda. I jakoś tak człowiekowi lepiej na sercu, że na świecie są być może tacy ludzie jak kapitan Kidd 😉 Oprócz kina drogi otrzymujemy tu również metaforyczny obraz współczesnej Ameryki, z jej podziałami, uprzedzeniami, konfliktami na tle rasowym i w jakiejś mierze klasowym. To również film o świecie, takim jaki dziś znamy, gdzie wiadomości i dostęp do informacji mogą stanowić narzędzie kreujące rzeczywistość. Co do poziomu gry aktorskiej, tak jak pisałam, Hanks nie odbiega od tego, co już od kilku lat sprezentuje widzom, warto natomiast zwrócić uwagę na partnerującą mu znakomitą młodziutką Helenę Zengel. Dziewczyna ma olbrzymi talent i warto obejrzeć Nowiny… wyłącznie dla niej. Dodatkowy plus za muzykę i zdjęcia Dariusza Wolskiego.
The United States Vs. Billie Holiday – nie wystawiam oceny, ponieważ nie byłam w stanie obejrzeć filmu do końca. Po półgodzinnej nudzie odpuściłam, poddałam się, ale zwyczajnie szkoda mi było czasu.
Nomadland 6/10 – delikatna, subtelna produkcja utrzymana w dokumentalnym charakterze, w której najbardziej podobać mogą się przepiękne zdjęcia Joshuy Jamesa Richardsa. Fenomen tego filmu pozostaje dla mnie zagadką, bo historia nie wciągnęła mnie zupełnie, miejscami nawet męczyła. Siłą produkcji ma być jej autentyczność, której przydawać mają m.in. występy prawdziwych nomadów oraz faktyczne zaangażowanie odtwórczyni głównej roli, Frances McDormand, w prace sezonowe, jakich zazwyczaj podejmują się współcześni koczownicy, by jakoś się utrzymać. I tego nie sposób Nomadland odmówić, sama opowieść jest natomiast zwyczajnie nudna. Śledzimy losy Fern, ofiary kryzysu ekonomicznego, która po śmierci męża świadomie decyduje się prowadzić koczowniczy tryb życia, m.in. odrzucając pomoc oferowaną przez rodzinę. Z kolejnych scen dowiadujemy się lub domyślamy, jakie motywy nią kierowały, choć mnie one nie do końca przekonują. Film wypełnią podróże Fern, jej codzienność i rozmowy, prowadzone głównie z innymi nomadami. Poznajemy dzięki temu ludzi przeważnie w mocno zaawansowanym wieku, którzy w obronie swojej godności i powodowani chęcią utrzymania niezależności świadomie decydują się na spakowanie dobytku i zerwanie ze standardowym trybem życia. Ciekawszy od samej bohaterki jest właśnie obraz nomadów jako grupy ludzi chcącej żyć po swojemu, nawet za cenę samotności i zwrócenie uwagi na problemy systemowe w USA (przede wszystkim ubezpieczeń społecznych i prekaryzacji pracy), będące w pewnym sensie subtelną krytyką amerykańskiego kapitalizmu. Siłą filmu z pewnością są wspomniane zdjęcia Richardsa i zachwycające lokacje, ukazujące pierwotne piękno natury, dającej siły tym, którzy zdecydowali się wrócić do życia w zgodzie z rytmem przyrody.
Jeśli podobał ci się ten wpis skomentuj go, zalajkuj na fanpejdżu, udostępnij dalej lub polub mnie na FB 🙂 Dziękuję, poczuję się doceniona 🙂