Dziś skrótowiec przedoscarowy drugi. Od razu uprzedzam, będzie ciąg dalszy 😉
Judas and the Black Messiah 8/10 – jeden z ciekawszych nominowanych filmów w tym roku to dramat opowiadający o losach i przedwczesnej śmierci (zginął w wyniku sprowokowanej przez FBI strzelaniny) afroamerykańskiego działacza Partii Czarnych Panter z Illinois, Freda Hamptona, tytułowego Mesjasza. Tytułowym Judaszem był natomiast William O’Neal, drobny kryminalista, który w zamian za odstąpienie od pozostawienia mu zarzutów zgodził się zostać agentem FBI infiltrującym PCP w Chicago i stopniowo zdobywając zaufanie sprawnie przeniknął do wewnętrznego kręgu Hamptona. Świetny scenariusz, uniwersalna i zaskakująco aktualna w gruncie rzeczy historia o rewolucji, walce z opresją i uciskiem oraz o zdradzie, imponująca ścieżka dźwiękowa (ze świetnym nominowanym utworem „Fight for You”), dobre tempo i to ciągłe obecne w trakcie seansu napięcie – widz, nawet nie znając faktów, czuje, że ta opowieść nie może dobrze się skończyć. I to dla żadnej ze stron. W końcu tytuł zobowiązuje. Co jednak szczególnie może się w filmie Shaki Kinga podobać to doskonałe aktorstwo. Rewelacyjne pierwszoplanowe (choć obaj panowie nominowani są w rolach drugoplanowych 😉 ) występy Daniela Kaluuyi (znanego chociażby z Uciekaj!) w roli Hamptona i LaKeith Stanfielda jako Williama O’Neala to najmocniejszy filar Judasza… Kaluuya zachwyca charyzmą, kiedy przemawia bije od niego moc i jest niesamowicie hipnotyzujący, Stanfielda natomiast świetne oddaje na ekranie to wewnętrzne rozdarcie, wątpliwości, poczucie czynionego zła i jednocześnie moralnej klęski własnej postaci. Choć patrząc na niego trudno nie postawić sobie pytania, czy my na jego miejscu postąpilibyśmy inaczej? I czy bylibyśmy w stanie żyć z naszym wyborem. Imponująca jest także ścieżka dźwiękowa.
Biały Tygrys 8/10 (Netflix) – ciekawa propozycja z Indii w reżyserii Ramina Bahraniego. Osadzona w czasach współczesnych historii mężczyzny, tytułowego białego tygrysa, który, przekonany o własnej wyjątkowości, postanawia się wyrwać ze swojej kasty, skończyć z nędznym życiem sługi i wyrwać się z biedy. Balrama poznajemy jeszcze jako uczęszczające do szkoły bystre i pojętne dziecko, gdzie podczas wizytacji słyszy, że jest właśnie białym tygrysem, rzadko spotykaną istotą, która różni się od innych i ma szanse coś w życiu osiągnąć, m.in. dzięki stypendium na naukę w Delhi. Balram zaczyna odtąd żyć w przekonaniu, że czeka go lepsze życie niż innych mieszkańców wioski, żyjących na łasce lokalnego kacyka. Początkowo nic jednak nie idzie myśli Balrama, jednak wiemy, że finalnie udało mu się osiągnąć cel, bowiem zaczyna swoją opowieść jako dobrze ubrany mężczyzna, któremu wyraźne nie brakuje pieniędzy. Najważniejsza jest jednak droga, jaką nasz bohater przeszedł, by ów cel osiągnąć. A jest on równie fascynująca i trzymająca w napięciu, co moralnie skomplikowana. Film ma świetny scenariusz (za który jest zresztą nominowany), dobre tempo i ciekawe, dobrze napisane i zagrane postaci. Bardzo dobrze wypadł Adarsh Gourav w roli Balrama, nie zawodzą także Rajkummar Rao jako Ashok i Priyanka Chopra w roli jego żony Pinky. Przede wszystkim zostaje z nami na dłużej mało różowy obraz Indii. Reżyser Ramin Bahrani zabiera nas w gorzką podróż, ukazując tamtejsze podziały społeczne w ich pełnej krasie. Bijące po oczach ubóstwo, żebracy wyciągający rękę po jałmużnę, półnagie, obszarpane dzieci biegają po ulicach i wszechobecny brud z jednej strony, z drugiej natomiast bajeczne rezydencje, apartamenty, służba, bogactwo i pogarda dla gorzej urodzonych. Dwa skrajnie różne światy, do których przynależność zależy do tego, w której kaście przyszło nam się urodzić. Dla członków najniższych kast, których życie jest w Indiach niewiele warte, czas się zatrzymał. Żyją bez kanalizacji, bieżącej wody, nie potrafią czytać ani pisać, nie wiedzą, czym jest internet. Od urodzenia uczeni są tego, by służyć i nie wyobrażają sobie innego życia. Ale, kpi Balram, Indie są przecież największą demokracją na świecie…
Obiecująca. Młoda. Kobieta. 9/10 – kolejna perełka tegorocznych nominacji, czyli reżyserski debiut odpowiedzialnej również za scenariusz Emerald Fennell (znanej chyba najbardziej z roli Camilli Parker – Bowles w The Crown) z fantastyczną Carey Mulligan w głównej roli. Jest to ciekawa, inteligentna mieszanka kina zemsty, thrillera, czarnej komedii i komedii romantycznej, która wciąga i trzyma widza w napięciu od pierwszych scen. Poznajemy trzydziestoletnią Cassie Thomas, niegdyś obiecującą studentkę medycyny, dzisiaj nadal mieszkającą z rodzicami kobietę pracującą za raczej kiepskie pieniądze w kawiarni. Cassie prowadzi jednak swego rodzaju podwójne życie – wieczory spędza bowiem w różnych lokalach, w których… hmmm… poluje na swoje „ofiary”. Czyli mężczyzn, którzy chętnie zaopiekują się pijaną w sztok atrakcyjną dziewczynę w krótkiej kiecce z mocnym makijażem. Z tym, że w kluczowym momencie Cassie okazuje się być całkowicie trzeźwa. Jeśli jednak spodziewacie się tu ciągu dalszego w stylu Tarantino to od razu uprzedzam, to nie tego rodzaju kino 😉 Z czasem dowiadujemy się, choć możemy się tego domyślać, że to pewne dramatyczne wydarzenia z przeszłości drastycznie zmieniły życie naszej bohaterki i że przyświeca jej jakiś większy cel. Film Fennell to przede wszystkim obraz piętnujący powszechną nadal kulturę gwałtu i codzienny seksizm, krytykujący przyzwolenie na te zjawiska (również ze strony kobiet) i usprawiedliwianie ich przez opinię publiczną. W końcu jakże często słyszymy, że „ona sama się prosiła”, bo pokazała za dużo ciała. Albo za dużo wypiła. Albo się uśmiechnęła zachęcająco. Albo spojrzała „w ten sposób”. A facet w końcu ma swoje potrzeby. Tyle, że tak to nie działa. A przynajmniej nie powinno. Ciekawe, że takie argumenty działają do momentu, gdy nie dotyczą nas bezpośrednio, czyż nie? Obiecująca… to również film o radzeniu sobie z traumą, poczuciu winy, o tkwieniu w życiowym martwym punkcie i braku umiejętności pójścia naprzód. Podsumowując, trzymające w napięciu, wciągające i dające do myślenia kino. Rewelacja.
Ma Rainey: Matka bluesa (Netflix) 8/10 – bardzo pozytywne zaskoczenie. Mamy 1927 rok, Chicago. Grupa czarnoskórych muzyków spotyka się w studiu przed sesją nagraniową. Czekając na prawdziwą gwiazdę, jaką jest tytułowa Ma Rainey, panowie urządzają sobie próbę, a prócz grania, znajdują także czas na rozmowy. Spektrum poruszanych tematów jest dość szerokie: muzyka, rasa, życie jako takie. Atmosfera jest napięta od samego początku. Podczas sesji gęstnieje jeszcze bardziej, kiedy dochodzi do eskalacji konfliktu między wokalistką i młodym, ambitnym trębaczem Leveem, któremu marzy się większa kariera. Film jest ekranizacją sztuki Augusta Wilsona (autora Płotów, za rolę w ich ekranizacji Viola Davis otrzymała Oscara w 2017 roku) i oglądając go, trudno tego faktu nie zauważyć. Teatralność razi tu zdecydowanie bardziej niż w przypadku Pewnej nocy w Miami. Oba filmy rozgrywają się właściwie na przestrzeni kilku pomieszczeń i koncentrują się na na dialogach pomiędzy bohaterami, nie ulega jednak wątpliwości, że Ma Rainey… jest sztuką zdecydowanie mniej filmową, przez co niektóre sceny wyglądają jak żywcem wyjęte z teatru telewizji. Nie zmienia to jednak faktu, że opowiadana historia wciąga, a za sprawą znakomitych aktorów często porusza widza do głębi, potrafi nim brutalnie wstrząsnąć. Każdy z członków obsady pokazał się z wyśmienitej strony, film należy jednak zdecydowanie do Violi Davis i Chadwicka Bosemana. Davis gra tytułową Ma Rainey, dla Bosemana, wcielającego się w Leeve’ego, okazała się to być niestety ostatnia rola. Davis robi, również dzięki charakteryzacji, niesamowite wrażenie i doskonale portretuje pewną siebie kobietę, która wiele w życiu przeszła, wiele osiągnęła, ale zawdzięcza to tylko sobie i ciężkiej pracy i ma tego świadomość, zna swoją wartość i chce mieć pełną kontrolę nad swoim życiem i muzyką. Najjaśniej błyszczy jednak Boseman. W swojej znakomitej kreacji aktor umiejętnie pokazuje szeroki wachlarz swoich umiejętności, każdorazowo kradnąc kamerę dla siebie. Gra nie tylko miłego dla oka, ambitnego cwaniaczka, który próbuje się wybić jako muzyk, to przede wszystkim kipiąca od emocji postać tragiczna, z ciężkim bagażem doświadczeń, traumatyczną przeszłością, ale i równie dramatyczną przyszłością. Dopełnieniem filmu są z pewnością świetne bluesowe utwory, które nadają mu odpowiedniego klimatu, no i doskonała charakteryzacja, kostiumy i scenografia.
Emma 8/10 – najnowsza ekranizacja najzabawniejszej powieści, jaka wyszła spod pióra Jane Austen to prawdziwa kostiumowa perełka 🙂 To zabawne, jak kolejne filmy powodują wśród fanów twórczości pisarki dyskusje o tym, która jest najlepsza i które z poszczególnych postaci wypadły najlepiej. Sama za każdym razem cyklicznie się nad tym zastanawiam, w zależności od tego, po seansie której ekranizacji aktualnie jestem 😉 Za wyjątkiem wersji z Kate Beckinsale, która jest zdecydowanie najmniej udana, ale to chyba kwestia obsady… Wracając do najnowszej Emmy, jest to produkcja niezwykle urocza (w równej mierze jest to zasługa scenariusza Eleanor Catton, jak i doskonałej obsady), aczkolwiek niespecjalnie rewolucyjna, ale z pewnością wnosi coś od siebie. Jest bardziej emocjonalna, bardziej zabawna (dawno się tak się uśmiałam), no i zwraca uwagę widza na służbę – milczącą, ale zawsze obecną. Aktorsko jest naprawdę świetnie. W tytułowej roli występuje Anya Taylor-Joy (znana m.in. z Gambitu Królowej), którą co prawda bardzo lubię i która z pewnością ma pomysł na swoją bohaterkę, ale moją ulubioną Emmą raczej nie zostanie (me serce w tej materii skradła kilka lat temu Romola Garai i póki co się to nie zmieni). Co innego partnerujący jej Johnny Flynn, czyli filmowy Pan Knightey, który dodał swojej postaci dużo wrażliwości i przepięknie ukazywał buzujące i jednocześnie tłumione przez mężczyznę emocje. Jako para dwójka ta sprawdza się jednak znakomicie, widać tu chemię między aktorami i wiarygodność odgrywanych scen, świeżość w podejściu do relacji łączących bohaterów. Zachwyca także drugi plan. Prawdziwą perełką jest kradnący każdą scenę, w której występuje Bill Nighy, jako hipochondryczny, wyczulony na wszelkie przeciągi ojciec Emmy, postać prawdziwie komiczna (parawaning nabiera tu nowego wymiaru). Równie zabawna jest Miranda Hart w roli gadatliwej panny Bates. Świetnym wyborem było obsadzenia Josha O’Connora (młody książę Karol z ostatnich dwóch sezonów The Crown) w roli pastora Eltona, widać, że aktor świetnie bawił się odgrywaną postacią. Pastor w jego wydaniu jest bardzo przerysowany, ale szczęśliwie nie do przesady. Z Tany’ą Reynolds jako antypatyczną i wyjątkowo pretensjonalną panią Elton tworzą świetny duet. No i jest jeszcze Callum Turner (Theseus Scamander z drugiej części w Fantastycznych zwierząt), jedno z ciekawszych wcieleń Franka Churchilla. Film Autumn de Vilde zachwyca również od strony estetycznej, jest po prostu przepięknie. No i ta muzyka Isobel Waller-Bridge i Davida Schweitzera… Cudowna 🙂 Podsumowując, Emma. To ciepła, zabawna komedia romantyczna, pozbawiona jest nadmiernych komplikacji wywołała u mnie sporo salw śmiechu.
Jeśli podobał ci się ten wpis skomentuj go, zalajkuj na fanpejdżu, udostępnij dalej lub polub mnie na FB 🙂 Dziękuję, poczuję się doceniona 🙂