Nagrody rozdane, rozczarowań miałam w tym roku sporo, nie będę tego ukrywać, zwłaszcza jeśli chodzi o ilość nagród zgarniętych przez przeciętne Wszystko, wszędzie naraz (o którym pisałam TU), ale jakikolwiek ukłon w stronę kina popularnego należy chyba przyjąć z zadowoleniem. Tymczasem zapraszam Was na drugą, zapewne nieostatnią, część oscarowego skrótowca 😉
Tár 7/10 – będę zupełnie szczera, o ile rolę Cate Blanchett uważam za fenomenalną, to sam film specjalnie mnie nie zachwycił. Niestety. Choć bez wątpienia jest to kino zmuszające do refleksji, głębszych przemyśleń nad kwestiami w filmie poruszanymi, z którym warto się w tym sezonie zapoznać. Tár to, najprościej pisząc, film o władzy i o tym, jak władza deprawuje. Temat to zatem mało odkrywczy, ale fascynujący, jednak w przypadku opowieści o tytułowej dyrygentce mnie nie porywa, mimo że miło ogląda się, jak to władza dla odmiany deprawuje nie mężczyznę, a kobietę. Jest w tym pewna świeżość. W końcu władza nie ma płci. Film porusza także niezwykle ważny współcześnie temat zjawiska cancel culture, czy też odwiecznie obecny, nie tylko w świecie kultury, problem wykorzystywania pozycji dla korzyści seksualnych. Tár nie byłby nawet w połowie tak dobrym filmem, gdyby nie dźwigająca jego ciężar na swoich barkach Cate Blanchette. Aktorka Lidii Tar nie gra – ona nią po prostu jest. Każde wcielenie swojej postaci – czy jest wybitną dyrygentką, kochającym rodzicem, paranoiczką, czy zatracającą się w pysze tyranką – oddaje bezbłędnie. Obserwowanie Blanchette na ekranie to prawdziwa uczta. Jej ekspresja, wdzięk, zatracenie w muzyce, pasja nie pozwalają widzowi oderwać od niej oczu. Nie będzie zatem przesadą powiedzieć, że to rola życia tej australijskiej aktorki. I choćby dla niej, poświęcić ponad dwie godziny życia na obejrzenie Tár.
Top Gun: Maverick (SkyShowtime) 10/10 – niezwykle udana kontynuacja kinowego hitu lat 80. XX wieku. Nie brakuje tu co prawda nostalgicznych nawiązań do oryginału, będących ukłonem w stronę fanów części pierwszej, jednak jej nieznajomość w ogóle nie przeszkadza w odbiorze – dwójka to film w stu procentach niezależny. Top Gun: Maverick to czysty filmowy eskapizm. Film serwuje niezbyt skomplikowaną fabułę, z domieszką odrobiny dramatu, konfliktów międzyludzkich, wątku miłosnego, a nade wszystko – akcji 🙂 Tej ostatniej jest w filmie pod dostatkiem, a sposób jej realizacji wręcz wbija widza w fotel. Tom Cruise jako Pete „Maverick” Mitchell, tym razem w roli instruktora młodych, charakternych pilotów, z których musi stworzyć zgrany zespół, gotowy do wykonania misji – a jakże – niewykonalnej, sprawdza się doskonale. Zresztą aktor ewidentnie czuje się w tego typu rolach najlepiej. Miło patrzy się partnerujących mu młodych aktorów, zwłaszcza Milesa Tellera i Glenna Powella. Warto wspomnieć, że wszystkie – fenomenalne zresztą – manewry, które widzimy na ekranie odbyły się naprawdę, a Cruise oraz inni aktorzy pierwszoplanowi zasiadali na drugim siedzeniu F-18. Być może pilotowaliby je sami, gdyby przepisy armii amerykańskiej im na to pozwalały 😉 Podsumowując, Top Gun: Maverick to doskonałe widowisko, niezwykle realistyczne pod względem realizacji i trzymające w napięciu, które powinno zadowolić zarówno fanów oryginału, jak i osoby pierwszej części nieznające. Szczerze polecam 🙂
Black Panther: Wakanda Forever (Disney+) 5/10 – długo wyczekiwany sequel bardzo udanego filmu Black Panther okazał się w moich oczach sporym rozczarowaniem. Choć jako filmowy hołd dla zmarłego odtwórcy tytułowej roli z części pierwszej – Chadwicka Bosemana – Wakanda Forever wypada całkiem przyzwoicie. No dobrze, co zatem nie wyszło? Fabuła w głównej mierze skupia się na pożegnaniu bardzo ważnej postaci i to chyba w ogólnym rozrachunku nie wychodzi filmowi na dobre. Jest tego zwyczajnie w filmie za dużo (w oparciu o pożegnanie dotychczasowej Pantery stworzono całą fabułę), przypominając o tym, jak bardzo głównego bohatera brakuje i jak bardzo następca na jego tle wypada nijako. W międzyczasie rządzona przez królową Ramondę (rewelacyjna, słusznie nominowana do Oscara Angela Bassett) Wakanda próbuje uchronić się przed zakusami innych państw, nadal zainteresowanych złożami vibranium, ale niedługo później pojawia się nowe zagrożenie. Nieznana nikomu i niezbyt przyjaźnie nastawiona do świata rasa pod przywództwem Namora wyłania się z dna oceanu. Potencjał w historii był zatem znaczny, ale „duch T’Challi” nie pozwolił na pełne jego wykorzystanie i przyćmił ogólny odbiór filmu. Brak T’Challi jest, jak już wcześniej wspominałam, bardzo odczuwalny. Sam antagonista, Namor (poprawny Tenoch Huerta), jest póki co postacią nieco niewykorzystaną. Sceny akcji z jego udziałem robią duże wrażenie, jednak moment kiedy prawie sam rozprawia się z wakandyjską armią jest nieco absurdalny, nawet jak na ekranizację komiksu. Na plus filmu należy doliczyć sceny z Dora Milaje – walki z ich udziałem to jedne z lepszych scen tego typu jakie dane mi było w ostatnim czasie obejrzeć w kinie. Aktorsko Wakanda Forever wypada całkiem przyzwoicie, z jednym wyjątkiem – niezwykle mdła i irytująca jest główna bohaterka. Shuri, jako postać drugoplanowa, sprawdzała się doskonale, jednak jako bohaterka pierwszego planu, przechodząca żałobę po stracie brata i przechodząca w trakcie filmu metamorfozę w twardą przywódczynię, wypada niestety sztucznie. Ogromne wrażenie nowa Czarna Pantera robi od strony wizualnej, zwłaszcza podmorskie państwo Namora, Talokan, które jest dane nam zobaczyć wraz z Shuri, a także muzycznej. Podsumowując, miejscami jest to naprawdę świetne widowisko, które w ogólnym rozrachunku mocno rozczarowuje. Oby kolejna wizyta w Wakandzie wypadła lepiej.
Babylon 7/10 – mam mocno mieszane uczucia co do tego filmu. Z jednej strony obłędna muzyka Justina Hurwitza, zachwycająca strona wizualna i ciekawy pomysł na historię (w końcu jak film o Złotej Erze Hollywood może nie być ciekawy?), z drugiej strony – przydługa i niezbyt porywająca, a przez to nieco mecząca widza, opowieść oraz dość nudnawi i irytujący bohaterowie. Gdyby film trwał o godzinę krócej (czyli dokładnie dwie godziny) mógłby z powodzeniem pretendować do miana jednej z lepszych produkcji roku, miejscami ogląda się go bowiem z zapartym tchem. Reżyser ewidentnie miał jednak problem z umiarem, przez co otrzymaliśmy aż trzygodzinną produkcję wypakowaną po brzegi zbędnymi wątkami, psującymi dość skutecznie całościowy efekt. Babylon to historia przede wszystkim kilku osób, które poznajemy w roku 1926 i towarzyszymy im do początku lat trzydziestych: pragnącego za wszelką cenę pracować w przemyśle filmowym Manny’ego (poprawny Diego Calva), wschodzącej gwiazdy kina niemego Nellie LaRoy (zaskakująco irytująca Margot Robbie), będącego u szczytu (czy raczej schyłku) sławy gwiazdora Jacka Conrada (Brad Pitt na swoim standardowym poziomie) oraz dziennikarki piszącej o kinie Elinor (świetna Jean Smart) . Na przestrzeni filmu nasi bohaterowie nie przechodzą jakiejś większej przemiany, pozostając z grubsza takimi, jakich widzimy w początkowych scenach, co, mając na uwadze czas trwania filmu, jest nieco rozczarowujące. Film jest miejscami mocno przerysowany – sodomę i gomorę ówczesnego Hollywood podrasowano scenami narkotykowej i seksualnej orgii oraz skrajnego pijaństwa. Widzów nieco delikatniejszych odstraszyć może estetyka okraszona wymiotami czy też ekskrementami słonia. Tych „ubarwiających” fabułę elementów jest niestety za dużo, czyniąc film miejscami ciężkostrawnym, ale w jakiś sposób pasują one do całości obrazu. Co więcej, Damienowi Chazzele udało się stworzy dość uniwersalną opowieść o podążaniu za marzeniami, moralniej degrengoladzie, nierównościach i odwiecznym podziale na lepszych i gorszych, czy przemijaniu i ulotności sławy (udźwiękowienie kina zakończyło karierę niejednej filmowej gwiazdy). Warto poświęcić jej trzy godziny ze swojego życia. Jest jedyna w swoim rodzaju.
Jeśli podobał ci się ten wpis skomentuj go, zalajkuj na fanpejdżu, udostępnij dalej lub polub mnie na FB 🙂 Dziękuję, poczuję się doceniona :-)