Od dłuższego czasu chodził mi po głowie pomysł na wpis dotyczący naszych – Dżordża i jego rodziców – doświadczeń z przedstawicielami polskiej służby zdrowia z zakresu pediatrii, ale jakoś tak nie mogłam się za niego zabrać. W sumie Pierworodny nie jest dzieckiem, które jakoś szczególnie często widzi lekarza na oczy. Głównie kojarzy biały kitel ze szczepieniami. Więc jakoś do tego potencjalnego wpisu nie miałam serca, mimo kilku incydentów. Ale wrześniowy pobyt Młodego w szpitalu stanowił dla mnie pod tym względem czynnik mobilizujący o decydującym znaczeniu.
Na pierwszy ogień – wizyty patronażowe
Dla niewtajemniczonych już wyjaśniam – wizyta patronażowa to odwiedziny położnej, pielęgniarki środowiskowej lub lekarza, po narodzinach dziecka w jego domu. W tym wpisie skupię się na wizytach położnej i pielęgniarki.
Teoria: „Położna POZ opiekuje się noworodkiem do ukończenia 2 miesiąca życia oraz kobietą w okresie połogu. Położna POZ zobowiązana jest do wykonania w okresie dwóch miesięcy kalendarzowych od czterech do sześciu wizyt patronażowych” Źródło : NFZ Szczecin
Podczas wizyt patronażowych położna mi.n.:
- dokładnie bada dziecko (m.in. sprawdza stan ciemiączka, spojówek, skóry pod kątem żółtaczki, określa stopień gojenia się pępuszka i pokazuje jak prawidłowo przemywać ranę, a także ocenia wydzieliny i wydaliny dziecka),
- czuwa nad kondycją matki (ocenia stan organizmu po porodzie, ogląda ranę po cesarskim cięciu/sprawdza, jak goi się krocze, ocenia ogólne samopoczucie),
- jeśli karmimy piersią – ocenia sposób przystawiania dziecka do piersi i prawidłowość ssania, sprawdza stan piersi (zastoje, stany zapalne),
- odpowiada na pytania, udziela porad dotyczących szeroko rozumianej pielęgnacji.
Może również dokonać pomiaru wagi oraz ocenić rozwój psychomotoryczny maluszka sprawdzając jego odruchy.
Aby w pełni wykorzystać kompetencje położnej, warto na bieżąco zapisywać sobie pytania, wątpliwości, spostrzeżenia – jeśli oczywiście macie na to czas i nie jesteście przytłoczeni nadmiarem wrażeń, co przy pierwszym dziecku jest możliwe 😉
Tyle teoria. A jak to wyglądało w praktyce u nas? O ile pierwsza wizyta była jeszcze całkiem w porządku, faktycznie położna sprawdziła, czy młody ssie, jak wygląda jego kikut, stan skóry, w tym pupy etc. to później przychodziła już w zasadzie tylko po mój podpis potwierdzający w jej papierach, że u nas była (w ogóle śmieszy mnie fakt, że w książeczce zdrowia dziecka nikt tych wizyt nie odnotowuje, mimo, że jest na to specjalne miejsce – położna wypełniała wyłącznie swoje dokumenty). Czy udzielała nam jakiś porad? Niekoniecznie, aczkolwiek pytała o czas spędzany przez Młodego na brzuszku. Nie pokazała mi żadnych innych pozycji do karmienia niż leżąca, którą stosowaliśmy. Nie zademonstrowała sposobów podnoszenia i trzymania dziecka. W zasadzie jedyne, co zademonstrowała to właściwy sposób pielęgnacji kikuta. Przyznam szczerze, że nie byliśmy specjalnie dociekliwi. Nie zadawaliśmy pytań, bo – jakby to ująć – jako świeżo upieczeni rodzice byliśmy jeszcze nie do końca ogarnięci. Tyle tytułem usprawiedliwienia 😉
Kiedy przy okazji 2 lub 3 wizyty, dokładnie już nie pamiętam 😉 , Młody miał już dużo wykwitów skórnych na twarzy, pani położna z niemal 100% pewnością uznała, że to skaza białkowa i w z związku z tym powinnam wyeliminować produkty mleczne ze swojej diety. Zaznaczyła przy tym, żeby dla pewności obejrzał go lekarz. No więc do lekarza poszliśmy. O tym szerzej za chwilę, ale z góry zdradzę, że żadnej skazy białkowej Młody nie miał.
Innym razem zdecydowanie rekomendowała dopajanie dziecka wodą z butli. „Ja wiem, ze się teraz mówi, że dzieci karmionych piersią się nie dopaja, ale jest ciepło, dziecku może chcieć się pić, a mlekiem się przecież nie napije – no a pani by się mlekiem napiła?”. To tyle z porad z zakresu laktacji…
Ostatnia wizyta była już prawdziwą komedią. Pamiętam, że był to piękny i słoneczny dzień roboczy w trakcie weekendu majowego. Tata z młodym na balkonie, przychodzi położna: „Jak tam mama i dziecko?”. „Dobrze” odpowiadam. „To dobrze”. I już szykuje mi kwitki do podpisu… „A nie chce go pani zobaczyć?” „Nie, nie ma takiej potrzeby, tylko niech mi pani tu podpisze i już idę”. Ostatecznie wymusiłam na niej, żeby chociaż Pierworodnego zobaczyła, ale… A gdyby Pierworodnemu coś dolegało, czego ja jako młoda matka nie umiem dostrzec, rozpoznać? A gdyby odwiedzała rodzinę z „problemami”? Naprawdę, żenujące.
Rzekoma skaza białkowa
Jak już wspomniałam, w okolicach końca pierwszego miesiąca życia Młody dostał sporo wykwitów skórnych na twarzy. Cała buźka była nimi pokryta i jakoś nam to nie pasowało do opisu trądziku niemowlęcego. Jak już wiecie, położna zawyrokowała, że to skaza białkowa. A cóż to u licha jest? Najogólniej – alergia pokarmowa, ujawniająca się we wczesnym dzieciństwie, a do produktów zawierających alergeny ją wywołujące należy przede wszystkim mleko krowie, a także m.in. jaja, cytrusy, orzechy, soja, czekolada. Udaliśmy się zatem do pediatry. W oczekiwaniu na wizytę, zapytaliśmy o opinię pielęgniarkę, która dokonywała pomiarów Dżordża. Niestety, dodaliśmy przy okazji, co sądziła położna. I się zaczęło… „Tak, to zdecydowanie musi być skaza białkowa”. „No dobrze, ale co mamy zrobić? Mam wyeliminować całkowicie nabiał z diety?”. No tak, dieta eliminacyjna jest oczywiście konieczna”. „Ale jak karmię to chyba powinnam skądś pozyskiwać wapń, no bo co z kośćmi? No a witaminę D?”. „No coś, za coś, jak pani chce nadal karmić, to musi stosować dietę eliminacyjną. Zresztą nie cały nabiał musi pani wyeliminować, jogurty nie uczulają, ale niech pani porozmawia z lekarzem”. Miałam ochotę popukać się głowę – jak to jogurty nie uczulają, jeśli zawierają laktozę? Jak widać, uzyskałam bardzo kompetentną i fachową poradę. Ani słowa o możliwej suplementacji. O ile jednak takie stanowisko pielęgniarki mogę jeszcze, choć z trudem, zrozumieć, to już niemal identyczna porada z ust lekarza jest zwyczajną kpiną. Według pani doktor, grunt, żebym nie jadła masła i sera żółtego. Cała reszta nie powinna Młodemu szkodzić. Trudno to uznać za profesjonalną poradę żywieniową dla matki karmiącej. Sugestii na temat konsultacji z dietetykiem również nie otrzymałam. Pani doktor, na szczęście, uznała jednak, że najlepiej byłoby, gdyby Pierworodnego zobaczył dermatolog i wystawiła skierowanie. Może od tego należałoby zacząć, prawda? Bez skierowania i tak byśmy się udali do specjalisty. Dermatolog stwierdziła od razu, że to nie skaza białkowa, a niemowlęce łojotokowe zapalenie skóry. Zaleciała stosowanie maści recepturowej i kremu na ciemieniuchę. I tyle. Po miesiącu wykwitów już nie było 😉
Wizyta pielęgniarki środowiskowej
Teoria: Pomiędzy 3 a 4 miesiącem życia dziecka odbywa się wizyta patronażowa pielęgniarki środowiskowej. W przypadku zaobserwowanych odchyleń lub gdy podczas pierwszej wizyty stwierdzono zaburzenia stanu zdrowia dziecka w 9 miesiącu życia odbywa się druga wizyta pielęgniarki.
Do tej wizyty byłam przygotowana 🙂 Miałam nieco więcej pytań, bo też przez te 4 miesiące z Młodym wszystko sobie poukładaliśmy z mężem 🙂 Szykowaliśmy się już powoli do naszych pierwszych wakacji z Dżordżem, a te wiązały się z podrożą samolotem. No a jak tu siedzieć na lotnisku lub w samolocie z dzieckiem cycowym, jak się nie umie karmić inaczej niż na leżąco? No jak? 😉 Rany, jak sobie przypomnę, jaki to był dla mnie kiedyś wielki problem… 😀 W ogóle Młody nie lubił noszenia w pozycji innej niż pionowa, a podnoszenie go w pozycji horyzontalnej było dla mnie arcytrudne i niezwykle stresujące. Dla Pana Męża zresztą też. Wsparcia szukaliśmy w Internecie. Niestety metody demonstrowane przez polskich fizjoterapeutów na filmikach, które można zbiorczo zatytułować „jak poprawnie podnosić dziecko” tylko wyglądały na łatwe. Pewnie dlatego, że zazwyczaj demonstrowano je na lalkach… Albo dzieciach w stanie lekkiego uśpienia 😀 Podniesienie Dżordża w taki sposób graniczyło z cudem, chyba był nieco zbyt ruchliwy 😀 Jakoś tam jednak ćwiczyłam podnoszenie Młodego do pozycji kołyskowej i dostawianie go na siedząco, ale ta jego rączka, która powinna przylegać do mojego ciała zawsze lądowała na zewnątrz, tak jakby do objęcia moich pleców i za nic na świecie nie byłam w stanie jej poprawić. Wizytę pielęgniarki postanowiłam zatem wykorzystać do tego, by zademonstrowała mi jak to robić. No i jak Młodego trzymać w samolocie, no bo w jednej pozycji pewnie przez 2 godziny nie wytrzyma 😀 Pielęgniarka stwierdziła, że w sumie podnoszę go dobrze, a z ręką nie da się nic zrobić skoro tak ją układa 😀 No cóż 😀 Pokazała jakieś 2 propozycje pozycji do samolotu, z czego jedna była kompletnie nieprzydatna, bo niestety w samolotach raczej nie ma tyle miejsca, żeby dało się ją zastosować 😉 A przynajmniej nie w klasie, którą zazwyczaj podróżujemy 😀 Generalnie wizyta przebiegła w miłej atmosferze, pielęgniarka stwierdziła, że Młody rozwija się prawidłowo, choć mógłby już lepiej trzymać główkę, a ponieważ ma lekką jej asymetrię, powinien więcej spać na jednym (o ile dobrze pamiętam prawym) boku, aby to wyrównać. Na zakończenie uznała, że nie ma potrzeby przychodzić w 9 miesiącu, chyba, ze my jako rodzice wyrazimy taką chęć/potrzebę. Na tym skończyłyśmy. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Zaocznie wystawione skierowanie do neurologa
Jakież było moje zdziwienie, gdy niecałe 2 tygodnie później odebrałam telefon od tej samej pielęgniarki, która niezwykle miłym głosem poinformowała mnie, że w przychodni mogę odebrać skierowanie do neurologa dla Dżordża. Że co?? „Bo wie pani, ja teraz wypełniam dokumentację i zobaczyłam, że synek urodził się z lekko zakrzywioną nóżką”. „No tak, ale obejrzał go ortopeda, zalecił odpowiednie ćwiczenia i stopa już jest prosta. Po wizycie kontrolnej lekarz uznał, że wszystko jest już w porządku”. „No tak, ale wie pani, to może mieć podłoże neurologiczne. No i ta asymetryczna główka…”. „Według ortopedy krzywa nóżka była spowodowana ułożeniem dziecka w brzuchu, co zostało wpisane do karty syna. A co do główki, to sama pani zaleciła układanie go na boku, żeby zlikwidować asymetrię. Nie mówiła pani, że coś jest nie tak, zwłaszcza pod względem neurologicznym”. „No wie pani, niby tak, ale przecież nie chcemy niczego przeoczyć”. Sytuacja absurdalna. Jak można mówić jedno podczas wizyty, a potem, po dwóch tygodniach, dorabiać sobie jakieś teorie? I najlepsze – jak lekarz może wystawić skierowanie do specjalisty nie oglądając w ogóle dziecka? Tak czy inaczej, poszliśmy, delikatnie mówiąc wkurzeni, do poradni (i tak mieliśmy Młodego szczepić). Już na wstępie pielęgniarka od pomiarów powitała nas słowami „Aaa, to ten chłopiec”. Pooglądała Młodego i uznała, że nie widzi u niego problemów z napięciem mięśniowym. Nie powiem, byliśmy lekko zdziwieni, bo o tym do tej pory nie było mowy. Pani doktor (ta sama, o której będzie jeszcze mowa w następnym akapicie) zajrzała do karty i dosłownie odkryła na nowo wystawione przez siebie skierowanie (już się szykowała do wypisania kolejnego). Obejrzała Młodego i doszła do tej samej konkluzji, co pielęgniarka. Zapytałam, dlaczego w ogóle zostało wystawione skierowanie i o co chodzi z tym napięciem, skoro pielęgniarka środowiskowa mówiła o asymetrii głowy i o stopie. Sensownej odpowiedzi się nie doczekałam. Jedynie stwierdzenia, że „nie chcemy niczego przeoczyć”, a o to niezwykle ławo u maluchów, więc lepiej, żeby zobaczył go specjalista, neurolog. Kurczę, ale chyba nie po to jest pediatra, aby kierować dzieci do specjalistycznych poradni bez wyraźnego powodu, tak na zasadzie „bo może coś im jest”… Na skierowaniu napisanym iście lekarskim charakterem pisma było coś o napięciu, na pewno dało się odczytać, że sprawa jest pilna. Dzięki temu słowu zresztą udało się nam dość szybko dostać do specjalisty, który zgodził się poza kolejnością przyjąć dziecko po zapoznaniu się ze skierowaniem – rzekomo pilnym! I co się okazało? Ano, że Młody rozwija się jak najbardziej prawidłowo, nic mu nie jest, a pani neurolog napisała list iście miłosny do pediatry, żeby durnymi skierowaniami nie zapychała kolejek do specjalisty i nie utrudniała tym samym dostania się na wizytę dzieciom, które rzeczywiście tego potrzebują. Poza tym podzieliła się z nami informacją, że jest to kolejne idiotyczne skierowanie wystawione przez lekarza pediatrę z POZ – ostatnio miała bowiem przypadek matki z 3-miesięcznym malcem, który – o zgrozo – samodzielnie bez podparcia jeszcze nie siedzi…
Ocena rozwoju psychomotorycznego przez pediatrę
Kiedy Młody miał jakieś 3-4 miesiące, jak chyba większość młodych mam – pierworódek, stresowałam się, czy rozwój psychomotoryczny Dżordża na pewno przebiega prawidłowo. Oczywiście byliśmy z Panem Mężem po lekturze różnych poradników i wytycznych, więc generalne pojęcie o tym, co dziecko na tym etapie życia robić i umieć powinno, mieliśmy. Ale czy na pewno robić wszystko, co powinien? A może coś jest nie tak? Może powinien „umieć” więcej? Nie chcieliśmy niczego przeoczyć. Przy drugim dziecku zapewne podchodzi się do wszystkiego bardziej na luzie i zdroworozsądkowo 😉 Ponieważ był to dla mnie ciągły powód stresu, przy okazji szczepienia poprosiłam pediatrę o ocenę rozwoju Młodego – zresztą w wielu poradnikach jest opis na temat tego, jak taka ocena przebiega, zapewne tez widzieliście w książeczce zdrowia dziecka miejsce na relację z takiego badania. Zamiast badania – bo nie, pani pediatra nie dokonała oceny rozwoju dziecka – otrzymałam ulotkę z rozpiską umiejętności dla niemowlaka do 12 miesiąca (z drugiej strony której znajdowała się reklama mleka modyfikowanego dla niemowląt) i zapewnienie, że na pewno wszystko jest ok. Ręce opadają…
Zmiana przychodni
W drugiej połowie ubiegłego roku zmieniliśmy przychodnię POZ Młodego. Pomijając opisane powyżej „kwiatki”, doszły kolejne. Dla scharakteryzowania sposobu funkcjonowania tej konkretnej przychodni najlepiej pasuje słowo „dezorganizacja”. Na szczepienia i wizyty kontrolne przychodziło się bez wcześniejszego umówienia, od tak z ulicy. A ponieważ przychodnia dzieci zdrowych nie była czynna ani 5 dni w tygodniu (zazwyczaj 3), ani przez cały dzień (jedynie 3-5 h, zazwyczaj o takich porach, abyś drogi rodzicu musiał zwolnić się u szefa w połowie dnia pracy…), można się domyśleć, że na osiedlu zamieszkałym przez kilkadziesiąt tysięcy ludzi – choć nie jest to oczywiście przychodnia jedyna – oznaczało to spore kolejki. Organizacji pracy według naszej byłej przychodni powinno się nauczać na uniwersytetach… Naprawdę 🙂 Najpierw czekało się kolejce do pielęgniarki, która dokonywała pomiarów. Potem do lekarza, który badał dziecko. A potem znów do pielęgniarki – zazwyczaj tej samej – która szczepiła dziecko. Chyba, że było się tylko na konsultacjach, to wtedy etap trzeci można pominąć 😉 Za każdym razem należało pilnować kolejki. I pamiętać dokładnie, po kim się było 😉 Co rodziło pewną trudności przy dużym obłożeniu. Zwłaszcza, gdy w okresie wakacyjnym permanentnie zaczął doskwierać brak pediatry w przychodni dzieci zdrowych. W zasadzie zaszczepienie dziecka było wtedy niemalże niemożliwe. Po blisko półtoramiesięcznym braku pediatry w końcu ściągnięto kogoś na zastępstwo. Wtedy spędziłam z Młodym w przychodni kilka godzin. Nawet drzemkę zdążyliśmy odbębnić 😀 Wracając do braku lekarza – niemożliwe było nie tylko szczepienie, ale i ważenie, mierzenie, jakiekolwiek konsultacje. Brak lekarza był równoznaczny z zamknięciem przychodni. Nic to, że są tam jeszcze pielęgniarki, które w końcu – przynajmniej teoretycznie – coś jednak wiedzą i robią… To była kropla, która przelała czarę goryczy i zdecydowała o zmianie.
Błachy, ale jednak – problem ze skierowaniem
Młodemu w okolicach roczku pojawiły się na skórze, w rożnych miejscach niewielkie wykwity, które jemu zupełnie nie przeszkadzały. Kiedy uznaliśmy, że utrzymują się już dość długo, co więcej co jakiś czas pojawiają się nowe, wybraliśmy się do dermatologa, tym razem prywatnie. Pani doktor uznała, że to alergia pokarmowa, ale na razie, ze względu na wiek Dżordża, trudno będzie zrobić badania diagnozujące na co Młody jest uczulony. A zresztą do trzeciego roku życia może mu minie. Na pytanie, po jakim czasie wykwit zniknie jeśli wyeliminujemy właściwy produkt, uzyskaliśmy info, że po 2 tygodniach. Na własną rękę wyeliminowaliśmy najpierw jajko, które Młody dostawał na tyle często, by mogło powodować wykwit. Po odstawieniu jaj nie zginęły stare wykwity, a nowe i tak się pojawiły. Nie było też korelacji między nowymi wykwitami, a ponownym wprowadzeniem jajka do jadłospisu. Spróbowaliśmy z kolejmym potencjalnym winowajcą – pomidorem. Efekt był ten sam. Niczego innego Młody nie dostawał na tyle często, by mogło powodować uczulenie, a innych objawów alergii pokarmowej nigdy u Dżordża nie było. Zdecydowaliśmy się zasięgnąć porady innego dermatologa. Okazało się – paradoksalnie – że szybciej na wizytę dostaniemy się w ramach NFZ, niż prywatnie. No to poszliśmy po skierowanie – już do naszej nowej przychodni, w której w międzyczasie (niestety) zmienił się pediatra. Pani doktor zapytała, po co przyszliśmy. Po wyjaśnieniach obejrzała Młodego dość dokładnie. I rozbiła bank swoim pytaniem 😀 Czy naprawdę skierowanie jest nam potrzebne? No bo może to nie jest wysypka/uczulenie, tylko może Pierworodnego tylko coś ugryzło, np komar? Ręce mi opadły normalnie. Pomijając wszystko inne – no chyba po 3 dekadach życia wiem, jak wygląda ukąszenie komara… Pani doktor powinna tym bardziej…
Po co badać samemu, skoro można skopiować wynik z poprzednich wpisów?
Coś, co mnie irytuje niezmiernie – jeden lekarz kiedyś coś sprawdził, to przy kolejnych wizytach ten sam lub inny już danej rzeczy nie kontroluje, tylko spisuje z poprzednika. U nas tak było w przypadku jąder w mosznie. Niedługo po narodzinach pediatra sprawdziła, czy jądra zstąpiły i są w mosznie. A potem już tylko przepisywano ten wynik. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to, że gdy Młody miał ok. 15 miesięcy Pan Mąż nabrał wątpliwości, czy jąderka faktycznie są w mosznie. I zgłosił ten problem podczas wizyty kontrolnej u lekarza, już po tym jak pani doktor radośnie i bez badania wpisała, że jądra w mosznie są. Kiedy lekarka faktycznie wykonała badanie, stwierdziła, że chyba ich nie ma. I wypisała skierowanie do specjalisty. Więc z tą samą datą jest wpis w książeczce zdrowia, że jądra są w mosznie i skierowanie do specjalisty – że ich nie ma 😀 Finalnie okazało się, że wszystko było w porządku i jest na swoim miejscu 😉
Nasza pierwsza wizyta w szpitalu
Późnym wieczorem (z soboty na niedzielę) po naszym powrocie z wyjazdu wakacyjnego do Hiszpanii we wrześniu tego roku, Młodego nagle dopadły wymioty. I niestety okazały się nie być jednorazowym przypadkiem – w ciągu godziny zwymiotował 3 razy. Zdecydowaliśmy się – być może przedwcześnie, ale człowieka stres zżera w takiej sytuacji – wezwać pogotowie. Po dłuższej chwili ktoś na 112 odebrał. Po rozmowie Pani poinformowała mnie, że skoro w karetce i tak nie ma lekarza to może lepiej, żeby do nas przyjechał – skoro jesteśmy bezsamochodowi – pediatra w ramach pomocy nocnej i świątecznej. Bo niby taka możliwość jest. I podała nam numer do poradni obsługującej nasz rejon. Szczęśliwie dodzwoniłam się tam od razu. Moje szczęście nieco uleciało, kiedy pani w rejestracji poinformowała mnie, że w całej Łodzi nie ma dojazdowego pediatry… Więc musimy przyjechać. Na szczęście mamy blisko. Pani doktor była – jakby to delikatnie ująć – mocno osadzona w przeszłości. Jej zdziwienie, że wróciliśmy z wakacji zagranicznych z tak małym dzieckiem było ogromne. W stylu „jak można tak daleko jechać z takim malcem” – jakby było to coś nadzwyczajnego w obecnych czasach. Wypowiedziane takim tonem i z takim wyrazem twarzy, że aż człowiek się czuje złym rodzicem zaniedbującym własne dziecko… Poczucie winy urasta w postępie geometrycznym. Natomiast jej podejście do 18 miesięcznego dziecka oszałamiające nie było. Wykazała się brakiem zrozumienia dla lęku i stresu malca, dla którego to była całkowicie nowa i zdecydowanie nieprzyjemna sytuacja. Po badaniu – i kolejnej porcji wymiocin – i ustaleniu braku dietetycznych uchybień z naszej strony dostaliśmy wytyczne dotyczące jadłospisu (które nieco trudno byłoby zrealizować ze względu na sklepy zamknięte w niedzielę, optymistycznie zakładając, że Młody w ogóle chciałby coś zjeść) oraz recepty na kilka leków, w tym jakieś cudo, które niby miało zahamować wymioty. I skierowanie do szpitala, gdyby jednak nie zahamowało. Nie mieliśmy okazji się przekonać, czy lek zadziała, bo zanim go wykipiałam w aptece Pierworodny zwymiotował raz jeszcze. W ostatniej chwili Panu Mężowi z Dżordżem na rękach udało się wysiąść z taksówki (swoją drogą pan taksówkarz to był złoty człowiek, naprawdę). Uznaliśmy, że nie ma na co czekać, jedziemy do najbliższego szpitala pediatrycznego. Czyli do łódzkiego Korczaka.
Szpital jest wyremontowany głównie za pieniądze unijne, a wyposażenie – no cóż, na oddziale na którym wylądowaliśmy niemal wszystko było oblepione naklejkami WOŚP z różnych lat – łóżka, szafki, fotele do karmienia… Następnym razem może WOŚP powinna zafundować szpitalowi bieliznę pościelową, bo obecna była już tak podarta i połatana, że przykro było na nią potrzeć. Jak z inne epoki. O lekarzach złego słowa nie powiem, wszyscy byli (a wa zasadzie były, bo mieliśmy do czynienia głównie z paniami 🙂 ) bardzo miłe, sympatyczne, pomocne i wszystko starały się wytłumaczyć, cierpliwie odpowiadając na nasze pytania. Natomiast salowe i niektóre pielęgniarki to już zupełnie inna bajka. Ich podejście było straszne, w zasadzie przy takim stosunku do pracy należałoby może poszukać innego zajęcia…
W szpitalu byliśmy ok. godziny 1 w nocy. Po badaniu pani doktor z izby przyjęć uznała w końcu, że Dżordż zostanie przyjęty, choć tak naprawdę powinniśmy pojechać do innego szpitala, o czym lekarz z pomocy nocnej powinien był nas poinformować (obie panie najwyraźniej się znały i niekoniecznie lubiły). Trafiliśmy na oddział, gdzie lekarka dyżurna znów Młodego zbadała (3 badanie w ciągu niecałych 2 godzin, środek nocy i wymioty – Dżordż był wyczerpany i zestresowany) i powiedziała, że… na oddziale nie ma miejsc, dopiero rano coś powinno się znaleźć, bo ktoś ma zostać wypisany. Powinniśmy bowiem trafić do izolatki, dla naszego i innych bezpieczeństwa. A do tego czasu może nam zaproponować korytarz i łóżeczko dla Małego + fotel dla mnie. Decyzja należała do nas. No przecież w środku nocy nie będę się tłukła z wymiotującym malcem (podczas badania znów zwymiotował) do innego szpitala, w którym może będzie lepiej. Niech więc będzie korytarz, tyle, że łóżeczko nam się nie przyda, bo on jest cycowy, śpi z rodzicami, więc i tak w nim nie zaśnie, a w zaistniałych okolicznościach to już szczególnie. Pani doktor zaordynowała, żebyśmy w takim razie dostali duże łóżko, skoro Młody jest karmiony piersią. Kiedy w końcu salowa i pielęgniarka przygotowały wszystko, okazało się jednak, że jest tylko małe łóżeczko, a dla mnie fotel. Na naszą uwagę, że miało być duże łóżko uzyskaliśmy odpowiedź, ze przepisy każą dać małe, więc jest małe i fotel. No ok, to będziemy z Młodym na fotelu… W międzyczasie tacie podziękowano, bo szpital zapewnia miejsce (!) tylko dla jednego opiekuna. Bo rzeczywiście to, czy ktoś siedzi na stołku obok robi wielką różnicę…
Na pytanie, czy mogę Młodemu dać pierś, jeśli będzie chciał, pani doktor powiedziała, że tak. W końcu coś pić i jeść dziecko musi. Jedna z pielęgniarek z dyżuru miała jednak inne zdanie. Stwierdziła, że nie powinnam mu dawać mleka, bo mu zakwaszam żołądek, a ten powinien odpocząć. Nieważne, że Młody niczego innego nie chce i mam pozwolenie lekarza. Natomiast na pytanie, czy można zgasić świtało na korytarzu, żeby dziecko mogło usnąć ta sama pani uznała, ze nie, bo mamy podłączoną kroplówkę… Szczęśliwe salowa uznała inaczej. I nikomu to później nie przeszkadzało.
Jakoś nikt się nie przejmował tym, czy Młody śpi, bo co chwila ktoś mnie o coś pytał. Przede wszystkim o to, czy nie byłoby mi lepiej dzieciaka odłożyć do łóżeczka. I na nic moje permanentne zapewnienia, że on tak nie zaśnie – w końcu znam swoje dziecko. Swoją drogą cały czas się zastanawiałam, co ja zrobię, jak mi się zachce siku? Nawet jeśli jakimś cudem uda mi się odłożyć Pierworodnego do łóżeczka bez budzenia – co jest mało prawdopodobne (bo Młody ma wbudowany detektor – mogę z nim tańczyć i biegać na rękach i się nie obudzi, ale żebym tylko spróbowała nachylić się pół centymetra nad płaską powierzchnią celem odłożenia go, budzi się od razu – Wasze też tak mają? 😉 ) – to co będzie jak się przebudzi w łóżeczku, w zupełnie obcym miejscu, bez rodzica obok? Jak ryknie, to obudzi całe piętro. Na szczęście ten problem pozostał tylko problemem natury teoretycznej. Za to po 6 rano, po tych 4 godzinach spania i ciamkania cyca od czasu do czasu Młody się obudził i… zarzygał wszystko dookoła – siebie, mnie, fotel, podłogę itd. Próba postawienia go na ziemi i wytarcia czegokolwiek okupiona została hektolitrami łez, Młody oczywiście musiał się do mnie przytulać, więc byłam pokryta wymiocinami od stóp do głów – ze względu na długość moich włosów one też ucierpiały. Temu zapewne niezwykle ciekawemu przedstawieniu przyglądały się salowe, akurat podczas zmiany warty z nocnej na dzienną. Dosłownie się przyglądały, stanęły sobie z boku i patrzyły, jak próbuję ogarnąć ryczące dziecko, rzygi dookoła, przebrać Młodego i trochę się wytrzeć, bo własnych ciuchów na zmianę jeszcze nie miałam (Mąż miał nam dopiero przywieźć wszystkie niezbędne rzeczy rano – szczęśliwie wizyty są już od 7.00). I jak sobie popatrzyły, zawołały windę i… już ich nie było. Ot tak, zero jakiejkolwiek reakcji, oferty jakiejkolwiek pomocy, chociażby w wytarciu tej cholernej podłogi.
Aha, zapomniała dodać, że już na samym wstępie poczęstowano nas papierowymi tackami m.in. do wymiocin. Z których Młody absolutnie nie zamierzał korzystać – odpychał je od siebie lub wyrywał mi z ręki i rzucał gdziekolwiek. I oczywiście wymiotował, gdzie popadnie. Zadzwoniłam do Męża z info o tym co zaszło i prośbą o większy zapas ubrań. I tak sobie kwitłam na korytarzu ponad godzinę, cała w rzygach, mokra, śmierdząca, z kwilącym dzieciakiem – równie zarzyganym jak ja – na ręku. W międzyczasie przyszła jedna z milszych pielęgniarek z pytaniem jak minęła nam noc… „Dobrze, Młody pospał, ale niedawno znów zwymiotował, no i wszystko mamy brudne”. Czy nam pomogła? O nie 😀 Jednak optymistycznie zauważyła, że połowa szklanki jest pełna – bo Młody zwymiotował „tylko raz”.
Udało mi się przebrać dopiero, kiedy przyjechał Pan Mąż. Na pokój czekaliśmy prawie do południa. Izolatka była naprawdę spora, no i miałam łazienkę od razu w pokoju. Dostałam łóżko dla siebie i łóżeczko dla małego, które de facto służyło nam za szafkę, bo poza małymi szafkami na duperele nie było nic, nawet wieszaka na kurtkę. I jeden stołek. „Arcyuprzejma” salowa – która wcześniej oczarowała nas tekstem skierowanym do Młoego, który nie bardzo chciał jeść kleik ryżowy na wodzie „Jedz, bo inaczej będziesz dłużej chory i nie wyjdziesz ze szpitala” – zapytała, czy chcę ten fotel, na którym spędziłam noc. Powiedziałam, ze jeśli można to tak. Spojrzała krzywo i rzuciła „nie powinna pani tego fotela dostać, skoro ma pani łóżko”. „No to niech go pani nie daje”. Ale już go wciągnęła do pokoju. Jezu…
Z salowymi mieliśmy nieprzyjemny incydent raz jeszcze – Młody zwymiotował w łóżku na poduszkę. Zdjęłam poszewkę i poszłam do salowej – tym razem innej, wydawało się wcześniej, że milszej – po nową. Ta wzięła starą i dość oschle zapytała, czy musi nową dać od razu. Powiedziałam, że nie, nie ma sprawy, mogę poczekać. Po kilku godzinach poszłam ponownie. Trafiłam na tą samą panią. Warknięciem zapytała, czy to była poduszka dla dziecka, czy moja. Nie wiem, co za różnica, bo były – to może dziwne – w zasadzie takie same. I takie pytanie zadałam – poduszka była moja, ale czy to robi jakąś różnicę? Pani odwarknęła, że owszem. Na moje słowa, że no to nie moja wina, że dziecko znowu zwymiotowało, usłyszałam litanię, że pani tu jest zarobiona po łokcie i pada ze zmęczenia (w domyśle – a tym mi głupia babo dupę zawracasz jakąś poszewką). No tak, bo ja tu sobie do szpitala wpadałam jak do pięciogwiazdkowego hotelu, leżę i pachnę, a wszyscy dookoła normalnie się zabijają o to, jakby mi tu dogodzić. I absolutnie nie opiekuję się dzieckiem, któremu nie wiadomo co jest, 24 h na dobę.
Co jeszcze „fajnego” było w szpitalu? Nikt za bardzo nie przejmuje się prywatnością i tym, czy nie przeszkadza. Nie zrozumcie mnie źle – wiem, że każdy tam mam swoją robotę do zrobienia i ja to szanuję. Ale jeśli masz wyrzucić śmieci i wchodzisz do izolatki, to nie musisz wejść „z drzwiami” i walić koszem na śmieci najdłużej jak tylko się da, kiedy widać, że dziecko – jak duże by nie było – śpi. W końcu sen jest chyba ważny dla wyzdrowienia? No i „dzień dobry” też byłoby chyba na miejscu, ale może za dużo wymagam. To samo z jedzeniem. Młody zasnął przy cycu, a pani – to miłe z jej strony – postawiła mi kolację na stoliku. A potem – normalnym głosem pyta, czy chcę dodatkowo, oprócz chleba z masłem, wędlinę. Kiwam głową, że nie. „Ale na pewno?” „Nie, bardzo dziękuję” – szepczę. „Ale powinna pani, skoro karmi pani piersią”. „Nie!”. Matko, ile razy można powtarzać? Rozumiem, że pielęgniarki muszą wejść i zapytać się o stan pacjenta, zmierzyć temperaturę, podłączyć kroplówkę. Ale czy trzeba przy tym robić tyle hałasu, kiedy dziecko śpi? Wchodzić z impetem, trzaskać drzwiami przy wyjściu, mówić na cały głos? Natomiast lekarze, zwłaszcza podczas wieczorny obchodów, byli super. Jeśli Młody już zasnął, nie kazali go budzić, ani jakoś gruntownie rozbierać do badania. Byli w stanie zrobić wszystko, co trzeba w ciszy i spokoju, nie budząc przy tym dziecka. Najgorzej miał z pewnością mój mąż. Ponieważ Młody miał nie wisieć w nocy na cycu – o czym więcej za chwilę – postanowiliśmy, że zostanie z nim tata. Wicie, brak cyca, tak będzie prościej. Szczęśliwa, dostałam smsa, że po godzinie ryków i płaczu w końcu udało się tacie Pierworodnego ululać. Po minucie – telefon, Młody wyje, tata bliski płaczu, bo przyszła pielęgniarka – dobrze po godzinie 20 – żeby podłączyć kroplówkę (zdaje się, ze ktoś wcześniej o tym zapomniał, bo nigdy wcześniej, ani później już o takiej godzinie nie przychodziły…) i oczywiście zrobiła to tak subtelnie, że dzieciaka obudziła. A za półtorej godziny miała przyjść ponownie, żeby go odłączyć… Masakra.
Szczególnie „mile” wspominamy pielęgniarkę, która ewidentnie minęła się z powołaniem. Chyba nie powinna pracować z dziećmi, bo raczej ich nie lubi. Młody w pewnym okresie zrobił się senny, ospały i akurat na nią trafiliśmy z pytaniem, czy to normalne i czy tak być powinno. Odpowiedź była rozbrajająca „Nie wiem, pierwszy raz dziecko widzę na oczy. A jak się do tej pory zachowywały podczas chorób?”. 'Nie wiem, bo nie chorował”. „Aha”. Urocza pani wyszła… Innym razem wparowała, żeby zmierzyć temperaturę. Bez słowa. Termometr bezdotykowy wyciągnęła z takim zacięciem, jakby to był pojedynek z Johnem Waynem na Dzikim Zachodzie – Młody się zwyczajnie kobiety wystraszył i rozpłakał. Ba, nawet ja się wystraszyłam.
Stosunek do karmienia piersią był wśród personelu – eufemistycznie to ujmijmy – dość zróżnicowany. Wspominałam już na początku, że lekarka prowadząca nie widziała przeszkód, a pielęgniarka – owszem. Drugiego dnia pobytu to samo – inna pielęgniarka, ten sam pogląd. Powinnam dawać dziecku wodę i ewentualnie suchy chleb, bo mlekiem zakwaszam mu żołądek. Lekarka dyżurna – może dostawać pierś. Ponieważ jednak Młody wymiotował jak coś zjadł, a chciał tylko mleko, na wieczór doktor powiedziała, żeby Młodemu cyca nie dawać. A że on ze mną uśnie tylko przy cycu… to prawie godzinę ryczał, domagał się cyca i na nic noszenie, tulenie itd. No i teraz wytłumacz dziecku, że nie może dostać – skoro dotąd zawsze dostawał. Zadzwoniłam po pielęgniarkę, przyszła jakaś nieznana nam pani, mówię, jaka sytuacja. Ta popatrzyła na mnie dziwnie: „a jadła pani coś takiego, że pani nie wolno karmić?” „No nie”, „No to niech mu pani daje i niech dziecko śpi”. Zasnął od razu. Generalnie spora część pielęgniarek odradzała karmienie piersią, bo lepiej młodemu dać chleb i wodę niż moje mleko. Ale były też takie, które udzielały mądrych porad – „Proszę Pani, niech pani karmi, jak on chce jeść – jak ma zwrócić, to zwróci niezależnie od tego, czy dostanie mleko, czy wodę”.
Czy pisać o jedzeniu szpitalnym? 😀 Do tej pory zazwyczaj słyszałam skargi na to, że jedzenie w szpitalu jest mdłe, bez smaku. W naszym przypadku takie nie było – szpital dziecięcy w końcu, a wszystko było słone jak cholera. Jedyne co dało się zjeść bez lęku to chleb, masło i twarożek ( jak był, a nie był codziennie). Dzieci generalnie dostawały to samo, co opiekunowie. Jako matka karmiąca dostawałam nawet specjalne „przysmaki” – np. pół pomidora i mini jabłko gotowane 😀 Wędlina wyglądała niczym daleki kuzyn mielonki w plasterkach, a pani od jedzenia – która była, sama nie wiem, szpitalnym dietetykiem – gorąco zachęcała do dawania tego specjału Młodemu, bo wędlina jest mu potrzebna… Co do zup – trudno powiedzieć co serwowano, bo to co widniało w wywieszonym jadłospisie raczej się nie pokrywało z zawartością plastikowego talerza (jakie polskie szpitale są eko…) – chyba, że pomidorowa może być bez pomidorów? Wszystkie smakowały tak samo, zmieniał się tylko składnik typu ziemniaki/kasza/kluski lane. Ziemniaki zresztą obrane były tak, ze ciemne plamki z ewentualnymi dzikimi lokatorami dostawało się na talerz razem z ziemniakami. Wyglądało to przepysznie. Serwowano też herbatniki typu Petit Beurre (samo zdrowie z utwardzonym olejem palmowym i syropem glukozo – fruktozowym w składzie (paczuszka +/- 5 sztuk), albo wafelki. W sam raz dla matki karmiącej i 17 miesięcznego dziecka 🙂 Młody nie chciał jeść (kiedy już jeść zaczął) nawet tamtejszych ziemniaków, a jest wybitnie pyrożerny. Porcje były małe, ale to już standard. Trudno się najeść tym syfem, nawet jeśli się to zjada w całości. Po pewnym czasie miałam nawet ciekawą rozmowę z pielęgniarką na ten temat – kiedy Młody zwymiotował po zjedzeniu już nie pamiętam czego – „niech mu pani nie daje tego, co my tu serwujemy i pani niech też tego nie je, tylko pójdzie do bufetu albo gdzieś na miasto coś zjeść”. Żenada, prawda? Na pytanie, po co w ogóle serwują takie jedzenie odpowiedzi już jednak nie otrzymałam.
To na razie na tyle z naszych wątpliwie przyjemnych kontaktów z sektorem zdrowia. Jak na dziecko generalnie zdrowe, zebrało się tego całkiem sporo i szkoda, że zazwyczaj odczucia nasze były negatywne. Ale pewnie jeszcze wiele przed nami. Oby nasze kolejne doświadczenia były lepsze, ale patrząc na to, co się dzieje mam spore wątpliwości? A Wy, mieliście podobne „przygody”?
PS Cytaty w tekście nie są oczywiście dokładnymi słowami wypowiedzianymi przez dane osoby – niestety, nie mam aż tak dobrej pamięci 😀 Oddają one jednak dość dokładnie ich treść i charakter.
Jeśli podobał ci się ten wpis skomentuj go, zalajkuj na fanpejdżu, udostępnij dalej lub polub mnie na FB 🙂 Dziękuję, poczuję się doceniona 🙂