Dziś czas na obiecaną drugą część pooscarowych recenzji. Zatem… do dzieła!
PS. Uwaga, spoilery 🙂
PS2 numeracja jest jaka jest, ponieważ wpis jest kontynuacją 😉
[expander_maker id=”1″ more=”Czytaj dalej” less=”Mniej”]
9. Narodziny gwiazdy/A Star Is Born – nie oceniam tego filmu punktowo, bo nie byłam w stanie obejrzeć go do końca, wytrwałam pół godziny. Resztę doczytałam i to była dobra decyzja, zajęło mi to mniej czasu niż obejrzenie tego „dzieła”. Uwaga spoiler! On jest gwiazdą muzyki, ona nie. Poznają się w barze. On jest starszy, wygląda jak Mietek sprzed monopolowego i lubi wypić. Bla bla bla. Zakochują się sobie, jest ślub, ona dzięki niemu robi karierę muzyczną, ale nie taką, jak on by chciał, bo bardziej komercyjną. On tymczasem popada w zapomnienie. Ona chce się poświęcić dla ratowania związku – uwaga – skracając trasę koncertową. I on, słuchajcie, popełnia samobójstwo, żeby ona nie niszczyła swojej kariery. Ja się pytam, czemu dopiero po dwóch godzinach?? Plus Lady Gaga i Bradley Cooper w rolach głównych, ten ostatni również jako nawet nieźle śpiewający reżyser. Ale bardziej go kupowałam w Snajperze. I Kac Vegas 😉
10. At Eternity’s Gate – ciekawy film Juliana Schnabela poświęcony ostatnim dwóm latom życia postimpresjonisty Vincenta van Gogha, w którego wcielił się fenomenalny Willem Dafoe. Świetni są również partnerujący mu Oscar Issac (chyba nie trzeba nikomu przedstawiać, ale jeśli trzeba to m.in. Co jest grane, Davis; Gwiezdne Wojny J.J. Abramsa) jako Paul Gaugin oraz Rupert Friend (znany z serialu Homeland i jako Hitman z 2015, o czym chyba wolałby zapomnieć 🙂 ) jako brat malarza, Theo, choć obaj panowie to jednak nie ta sama liga co Dafoe. Plusem jest dla mnie osobiście niewielki występ Madsa Mikkelsena w roli księdza (swoją drogą, niedługo po At Eternity’s… widziałam Madsa w Polarze, ciut inna rola 😉 ). Film koncentruje się na relacjach Van Gogha z ludźmi, zarówno najbliższymi artyście, jak i tymi przypadkowo spotkanymi. Dzieło Shnabela doskonale przedstawia genialnego malarza jako człowieka, ukazuje jego stosunek do sztuki oraz twórczości własnej, sposób pracy. W filmie nie dzieje się wiele, niewiele się też mówi, ale za to zdjęcia i praca kamery zachwycają. Jeśli jednak mam być szczera to z malarskich biografii ostatnich lat zdecydowanie bardziej wciągnął mnie Mr. Turner Mike’a Leigh, którego przy okazji gorąco polecam 😉 7/10
11. Żona/The Wife – gratulacje dla Olivii Colman, ale jaka szkoda, że i tym razem Glenn Close się nie udało. Aktorka zagrała fenomenalnie rolę tytułową w kameralnie opowiedzianej rodzinnej historii z noblowskim skandalem w tle. Joan początkowo wydaje się być „tylko” żoną swego męża, wybitnego pisarza Joe Castlemana (w tej roli fantastyczny, ale jednak przyćmiony blaskiem swojej ekranowej partnerki Jonathan Pryce) i matką jego dorosłych już dzieci (tu mały bonus dla miłośników talentu rodu Ironsów, w roli syna Max, syn Jeremy’ego), choć wyczuwamy tu pewne napięcie. Napięcie wzrasta, gdy do naszego pisarza dzwonią ze Szwecji z informacją, że dostał Nagrodę Nobla, a kiedy w drodze do Sztokholmu spotykają biografa mężczyzny (Christian Slater), który ma, jak się okazuje, pewną teorię (nie zdradzę jaką 😉 ) robi się nerwowo. Reżyser zdecydował się na wplecenie do opowieści retrospekcji z początków znajomości naszej pary – studentki i żonatego profesora uniwersyteckiego, ich romansu, początków małżeństwa. W rolę młodej Joan wcieliła się Annie Stark (jeśli wydaje Wam się, że dostrzegacie pewne podobieństwo do Glenn Close to macie rację, jest do swojej mamy podobna 🙂 ), a Joe zagrał Harry Lloyd (to ten Targaryen, któremu Aquaman wręczył złotą koronę 😉 ) Wnoszą one dużo do pogłębienia charakterologicznego postaci. Największym atutem The Wife jest oczywiście aktorstwo, historia jest bowiem nieco przewidywalna (albo tylko tak mi się wydaje, bo zgadłam o co chodziło 🙂 ), innych „wodotrysków” tu brak, ale to film, który, jakby to ująć… jest kameralny, teatralny, na aktorstwie ma się opierać i z tego się wywiązuje w 100 procentach. Gorąco polecam. 9/10
12. If Beale Street Could Talk – brak oceny punktowej sugeruje, że… dokładnie, nie wytrwałam do końca 😀 Wytrzymałam pół godziny, resztę doczytałam i nie pożałowałam swojej decyzji. Nudna jak flaki z olejem, opowiedziana nieliniowo historia – mimo wszystko – o miłości dwójki Afroamerykanów, z których on trafia do więzienia za czyn, którego nie popełnił, a ona walczy o jego uwolnienie będąc przy okazji w ciąży z jego dzieckiem. Ponieważ akcja toczy się w USA w latach 70., zgadnijcie, czy się jej udało i nasz bohater odzyskał niesłusznie utraconą wolność… Po raz w kolejny zatem w niedługim okresie czasu otrzymujemy historię o tej Ameryce, w której „amerykański sen” dotyczy głównie białych, gdzie o tym, kim jesteś decyduje tak naprawdę kolor skóry, a sprawiedliwość to frazes, puste słowo, jeśli nie należysz do uprzywilejowanej grupy najczęściej białych i zazwyczaj majętnych. Nie ma w tej historii świeżości, niczego nowego i jest do bólu przewidywalna. Zdecydowanie lepszych i ciekawszych filmów o problemie segregacji rasowej i (nadal funkcjonujących nie tylko w USA) nierównościach, uprzywilejowanej pozycji białego człowieka względem Afroamerykanów było w ostatnich latach naprawdę całkiem sporo.
13. Mary Poppins powraca /Mary Poppins Returns – mam mocno mieszane uczucia jeśli chodzi o ten film. Niania powraca pomóc rodzinie Banksów, kiedy jej dorośli już wychowankowie popadają w finansowe tarapaty. Muzycznie jest ok., Emily Blunt pasuje do roli idealnie i wraz z Linem-Manuelem Mirandą stanowi największy atut tej produkcji Stylistyką film nawiązuje do pierwszej opowieści o niezwykłej niani z 1964 roku tak bardzo, że całkowicie brakuje mi tu świeżości. A poza tym, naprawdę męczą mnie przydługie historie o całkowicie nieodpowiedzialnych, nieogarniętych niebieskich ptakach, których dzieci są bardziej rozgarnięte niż oni sami i którzy do rozwiązania stworzonych poniekąd przez nich samych problemów potrzebują niani z magicznymi zdolnościami. Taki „jakośtobędzizm” jest dla mnie wychowawczo zwyczajnie szkodliwy. I serio, jak ten scenariusz świadczy o kompetencjach Mary Poppins jako niani? 😉 Trochę to naciągane …. 5,5/10
14. Pierwszy człowiek/First Man – film, który mile mnie zaskoczył i okazał się jednym z tych, które najbardziej mi się w tym oscarowym sezonie spodobały. Zaskoczył dlatego, że na produkcje z Ryanem Goslingiem zazwyczaj reaguję alergicznie (może dlatego, że na samego Ryana reaguję alergicznie? ). A tu niespodzianka – aktor jednej miny nadal pozostaje aktorem jednej miny, ale do roli Neila Armstronga akurat ona bardzo pasuje 🙂 Pierwszy człowiek opowiada o życiu astronauty w latach 1961-1969, tj. o niezwykle intensywnym i trudnym dla niego okresie: tragedii związanej z chorobą i śmiercią ukochanej córeczki, z której Armstrong nigdy się nie otrząsnął, trudnych i wymagających przygotowaniach do lotu na Księżyc (w tym utracie przyjaciół i współpracowników) oraz ich wpływie na jego życie rodzinne. Jest to jednak opowieść również o innych ludziach zaangażowanych w niezwykłe przedsięwzięcie, jakim było wysłanie człowieka na Księżyc, o tych, którzy za urzeczywistnienie tego marzenia oddali życie, o ich rodzinach. Pod względem realizacji widowisko jest zachwycające – efekty specjalne (naprawdę film zasłużył na Oscara), praca kamery, zdjęcia (te „kameralne” ukazanie przestrzeni kosmicznej… cudo), dźwięk są niesamowicie dopieszczone. Aktorsko również jest bardzo dobrze. Oby Damien Chazelle robił więcej takich filmów, a dał sobie spokój z musicalami 😉 Ocena 9/10
15. Maria, królowa Szkotów/Mary Queen of Scots – długo na ten film czekałam i wiele sobie po nim obiecywałam. W końcu, skrótowo podchodząc do fabuły, miał być poświęcony dwóm fascynującym, potężnym kobietom – Marii Stuart i Elżbiecie I, w które wcieliły się dwie fanatyczne, niezwykle utalentowane aktorki – odpowiednio Saoirse Ronan i Margot Robbie. No i co? No i nic, chciałoby się powiedzieć. Szału ewidentnie nie ma. Jest za to niedosyt i rozczarowanie. Film stara się zbyt wiele wątków upchnąć w zbyt krótkim czasie, konflikt Marii z Elżbietą, jedna z głównych kwestii, nie jest do końca wyjaśniony, więc widzom nie znającym tego wycinka wyspiarskiej historii raczej ciężko zrozumieć, czemu Szkotka stanowi dla angielskiej monarchini takie zagrożenie. Scenariusz kuleje, dialogi są drętwe, a historia nieco uwspółcześniona na siłę. Marię z jednej strony pokazano jako ambitną, hardą, pragnącą niezależności od męskich wpływów, postępową i tolerancyjną na rzeczy raczej nieakceptowane w tamtych czasach, z drugiej jako rozkapryszoną, próżną, tracącą głowę dla mężczyzn, nieznośną, niekiedy zachowującą się wręcz jak wiejska przekupka. Elżbiety jest w tym filmie zdecydowanie za mało, jest za to bardziej ludzka niż się to zazwyczaj przedstawia, ale też przez znaczną część filmu wydaje się nieco pustawa, wystraszona, niezdecydowana, uzależniona od swojego doradcy, a jej główny problem to niemożność wydania na świat dziedzica. Wielkim plusem filmu są aktorskie popisy wspomnianych na początku pań, ale przede wszystkim na uwagę zasługują scenografia, kostiumy i charakteryzacja. 6,5/10
16. Ciche miejsce/A Quiet Place – hmmm… ciekawy pomysł (jest, można powiedzieć, postapokaliptycznie, Ziemię nawiedzili przybysze z kosmosu, którzy co prawda nie widzą, ale za to są baaaardzo wyczuleni na dźwięki, przeżyli nieliczni ludzie, a my obserwujemy losy jednej z ostatnich ocalałych rodzin), aktorsko jest w porządku (przede wszystkim Emily Blunt), tym bardziej, że aktorzy raczej nie mówią, grają przede wszystkim mimiką i gestami. Jest klimat w tym filmie i naprawdę dobrze się to ogląda … o ile wyłączymy myślenie, bo scenariuszowych dziur i nielogiczności jest tu na pęczki, a i napięcie nieco siada, kiedy nasze potwory wychodzą z cienia 🙂 6,5/10
Podsumowując, był to dla mnie słaby sezon oscarowy, już dawno nie było tylu filmów nominowanych do Nagród Akademii, z którymi się zwyczajnie męczyłam…. Choć nie zabrakło obrazów ciekawych, to mam wrażenie, że za rok o większości z tych produkcji mało kto będzie pamiętał. Ale wierzę, że za rok będzie lepiej 😉
[/expander_maker]