Kiedy dziecko śpi – skrótowiec popkulturalny # 53

Dziś w nocy ceremonia rozdania Nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej 🙂 Ja mam natomiast dla Was ostatni wpis przed-oscarowy, choć powstanie zapewne jeszcze jeden, tym razem już po-ocarowy, a to z tej prostej przyczyny, że nie udało mi się opisać wszystkiego, co do tej pory obejrzałam 😉 A obejrzałam już na tyle dużo nominowanych produkcji, że mogę sobie pozwolić na pewne przemyślenia co do poziomu tegorocznego sezonu przed ogłoszeniem zwycięzców. I jestem bardzo mile zakończona, bo ze względu na pandemię i ogólnie dość beznadziejną sytuację na świecie spodziewałam się, że poziom nominowanych produkcji będzie raczej słaby. A tu niespodziewanie, być może przez większe otwarcie się Akademii na twórców innych niż biali mężczyźni, filmy w tym roku okazały się – w większości – bardzo ciekawe, wciągające, niekiedy intrygujące, przynoszące pewien powiew świeżości, po części przez podejmowane w nich tematy. Dawno nie miałam takiej przyjemności z oglądania nominowanych produkcji 🙂 Mam swoich faworytów, których jednak jeszcze nie zdradzę, poczekam z tym do przyszłego tygodnia, kiedy moje typy zderzą się mniej lub bardziej brutalnie z rzeczywistością 😉

Minari 7/10 – na poły autobiograficzny film Lee Isaaca Chunga, którego scenariusz oparty jest na wspomnieniach i epizodach z życia reżysera. Historia rozgrywa się w USA w latach 80. Koreańsko-amerykańska rodzina przeprowadza się z Kalifornii na odludzie połozone w pobliżu niewielkiego miasteczka Lincoln w stanie Arkansas. Do przeprowadzki dążył przede wszystkim Jacob (nominowany do Oscara Steven Yeun), mężczyzna około czterdziestki, głowa rodziny, którego największym marzeniem jest porzucenie dotychczasowej pracy i założenie farmy pozwalającej utrzymać całą rodzinę. To modelowy przykład człowieka wierzącego w moc kapitalizmu, sprawczość jednostki, w mit Ameryki jako kraju pozwalającego spełniać marzenia. Jego przeciwieństwem jest wychowana w Seulu żona Monika (Han Ye-Ri), która ze względu na trudną sytuację rodzinną nie widziała dla siebie większych perspektyw w Korei. W odróżnieniu od męża nie najlepiej radzi w pracy, jest bardzo religijna, raczej słabo mówi po angielsku i zapewne po części z tego powodu najlepiej czuje się w towarzystwie swoich rodaków. Boi się niepowodzenia, pragnie stabilizacji, ciągle martwi się o chorego na serce syna. Problemy finansowe, nowe środowisko i pierwsze nieudane kroki w rolnictwie powodują (a może raczej potęgują) kryzys w małżeństwie. Pierwszym powiewem nadchodzących zmian jest przyjazd z Korei Południowej samotnej matki Moniki, która ma się opiekować dziećmi – rezolutną i bardzo dojrzałą Anne (Noel Cho) oraz jej młodszym bratem Davidem (fantastyczny Alan S. Kim) – i spędzić starość w otoczeniu dawno niewidzianej rodziny. Babcię fantastycznie sportretowała dająca w Minari popis doskonałego aktorstwa, również nominowana do Oscara, Youn Yuh-Jung. Mocno odbiega ona od stereotypowego wizerunku babci – lubi dobrą zabawę, gra w karty, kiepsko gotuje, klnie jak szewc, jest zafascynowana nowościami, a jednocześnie jest bardzo tolerancyjna, wyrozumiała i łatwo wybaczająca. To właśnie ona zasadzi tytułowe minari, czyli dość niepozornie wyglądającą roślinę, powszechnie stosowaną w koreańskiej kuchni, które finalnie pozwoli rodzinie wyjść na prostą. Relacja Davida z babcią i sposób jej przedstawienia na ekranie to zresztą jedna z najmocniejszych stron filmu. Nie jest to kino ani szczególnie ambitne, z pewnością nie jest rewolucyjne, ale za to z pewnością gra na emocjach. Film porusza widza, czasami wzrusza, wywołuje smutek, ale i uśmiech na twarzy. Chociaż dialogi odbywają się głównie po koreańsku to Minari jest produkcją duchowo bardzo amerykańską, przypominającą o nieco zapomnianej prawdzie, że sukces i potęgę USA zawdzięczają pracy i determinacji imigrantów z najróżniejszych zakątków świata, szukających tam lepszego życia i dobrobytu.  

Sound of Metal 9/10 – rewelacyjnie zagrana opowieść o Rubenie (świetny Riz Ahmed), tracącym słuch perkusiście, którego poznajemy w trakcie trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych, którą odbywa wraz ze swoją partnerką Lou (w tej roli Olivia Cooke). Utrata słuchu jest nagła, nic jej nie zapowiadało, jest więc dla bohatera prawdziwym dramatem i szokiem, zmusza go do zmiany i całkowitego przedefiniowania własnego życia, znalezienia sobie nowego celu i miejsca. A przede wszystkim pogodzenia się ze swoim losem, unikając przy tym ponownego wpadnięcia w odmęty narkotykowego uzależnienia. Bohater robi jednak wiele, by powrócić do dotychczasowego życia, trzyma się go kurczowo, być może właśnie z obawy przed utratą chwiejnej równowagi, koniecznością zmierzenia się ze samym sobą i – finalnie – powrotem do narkotyków. Zastąpionych zresztą innymi uzależnieniami, głównie od pracy i uczuciem do swojej dziewczyny, a jednocześnie muzycznej partnerki. Dopiero tragedia oraz postać Joe (doskonały Paul Raci), prowadzącego ośrodek dla niesłyszących uzależnionych, który staje się przewodnikiem Rubena w nowej dla niego rzeczywistości, zmusza bohatera, by w końcu stanął twarzą w twarz z samym sobą, zdefiniował samego siebie. Tym, co stanowi o sile Sound of Metal jest pokazanie niesłyszących jako w pełni sprawnych, normalnie funkcjonujących ludzi, którzy są w stanie wyrazić całe spektrum emocji, pokazać nam swoją osobowość bez wypowiadania ani jednego słowa. Najlepszym przesłaniem będą chyba słowa wypowiadane przez Joe: „brak słuchu nie jest czymś, co należy naprawić”. Myśl ta stanowi także ukoronowanie drogi, jaką przechodzi główny bohater, który uświadamiając sobie tę prawdę osiąga w końcu nieznaną mu dotąd niezależność. Nie sposób nie napisać w tym miejscu o sferze audialnej, dźwięk bowiem w tym filmie gra rolę kluczową. Ogromne wrażenie robi przede wszystkim doświadczenie przez widza dźwięku wraz z Rubenem – przerywanego, zanikającego, wibrującego. No i to doświadczenie ciszy – niesamowite. Jest to doskonały sposób ukazania doświadczeń głównego bohatera, tego co przeżywa, a my – dzięki naprawdę doskonałej robocie twórców filmu – razem z nim. Aktorsko Sound… także jest świetny, kreacje aktorskie Riza Ahmeda i Paula Raciego w pełni zasługują co najmniej na nominacje. Ahmed początkowo gra bardzo emocjonalnie, oddając w ten sposób stan ducha granego przez siebie bohatera, jego wściekłość i zagubienie. W miarę rozwoju akcji Rouben dojrzewa, zmieniają się też środki wyrazu używane przez Ahmeda. Jego gra staje się bardziej stonowana, oszczędna, aktor operuje głównie oczami, w których odbija się całe spektrum przeżywanych przez bohatera uczuć. Film kradnie jednak Raci, grający w sposób bardzo oszczędny, umiejętnie ukazując przy tym ogromną wrażliwość doświadczonego życiem Joe. Perełka.

Na rauszu 9/10 – chyba jedna z tych produkcji tegorocznego sezonu oscarowego, które zrobiły na mnie największe wrażenie. I zarazem film na którego planie ponownie (po słynnym Polowaniu) spotykają się reżyser Thomas Vinterberg oraz największa gwiazda tej produkcji, jak i duńskiego kina w ogóle, czyli Mads Mikkelsen. Tu mały komentarz – brak nominacji dla tego aktora to dla mnie wielkie rozczarowanie i absolutny skandal – zwłaszcza w kontekście nominacji dla Gary’ego Oldamana czy Stevena Yeuna – bo jest w roli Martina genialny. To zresztą jedna z jego najlepszych kreacji, jeśli nie najlepsza (choć jest doskonały nawet reklamując meble, ale to już zupełnie inna sprawa 😉 ). No dobrze, wyraziłam już swoje oburzenie, to teraz kilka zdań o samym filmie 🙂 Jest to historia czterech przyjaciół – wypalonych wewnętrznie, znudzonych własnym życiem, rozczarowanych przeciętnością i codzienną monotonią nauczycieli w szkole średniej, którzy, aby z tego marazmu i otępienia jakoś się wyrwać decydują się na pewien eksperyment. Otóż postanawiają sprawdzić w praktyce prawdziwość teorii, jakoby podtrzymywana w organizmie niewielka dawka alkoholu miała na człowieka działanie zbawienne – pobudzać kreatywność, ośmielać i holistycznie polepszać jakość życia. Początkowo teoria zdaje się mieć potwierdzenie w faktach, w mężczyznach budzi się nowy duch, przeżywają drugą młodość, ponieważ jednak natura ludzka jest generalnie ułomna ma miejsce coś, co widz podejrzewa już na samym początku wcielania w życie tego nieco szalonego pomysłu. Mianowicie panowie postanawiają zwiększyć dawkę, a tym samym powoli, aczkolwiek chwiejnym krokiem zmierzają w objęcia uzależnienia. Alkohol zamiast wyzwalać zaczyna naszych bohaterów niszczyć, zamiast świeżych pokładów energii i nowo odnalezionej radości życia, pojawia się upadek, wstyd, swego rodzaju utrata godności. Nie ma tu jednak epatowania tragizmem, pojawia się za to humor, nawet w najbardziej drastycznych scenach, choć jest to bardziej śmiech przez łzy. Paradoksalnie Vinterberg swoich bohaterów nie ocenia, raczej opowiadaną historią prowokuje, skłania do myślenia, ocenę pozostawiając widzowi. To bardziej film o życiu, o ryzyku związanym z chęcią wyrwania się z rutyny, o odwadze zmierzenia się ze swoimi demonami, nawet za bardzo wysoką. Film, trzeba dodać, doskonale zagrany, stojący aktorsko na bardzo wysokim poziomie. Duża w tym zasługa charyzmatycznego Mikkelsena, który jak zawsze widza uwodzi i hipnotyzuje, choć należy oddać sprawiedliwość partnerującym mu Thomasowi Bo Larsenowi, Magnusowi Millangowi oraz Larsowi Ranthemu. Pierwszorzędna rozrywka, zmuszająca widza do refleksji, pochylenia się nad bohaterami, a może i nad własnym życiem.

Jeśli podobał ci się ten wpis skomentuj go, zalajkuj na fanpejdżu, udostępnij dalej lub polub mnie na FB 🙂 Dziękuję, poczuję się doceniona 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *