Oscary już za nami, czas zatem na pierwszego pooscarowego skrótowca. I tak jak w poprzednim roku byłam większością filmów pozytywnie zaskoczona i uważałam ten sezon za niezwykle udany, tak w tym roku nieco… wiało nudą. Choć nie brakło kilku perełek 🙂
Belfast 10/10 – mój ulubiony tegoroczny oscarowy film, który – dosłownie – rozbawił mnie i jednocześnie wzruszył do łez. Przepiękny, czarnobiały film o irlandzkiej wojnie domowej widzianej oczami dziecka, opowiadający o ludziach, którzy mimo trudnych warunków starają się funkcjonować jak najbardziej normalnie, nie tracąc przy tym radości i woli życia. Akacja toczy się wokół kilkuletniego Buddy’ego (w tej roli kradnący każdą scenę Jude Hill), którego beztroskie i nieco sielankowe życie drastycznie zmienia rozpoczynający się konflikt protestantów z katolikami. Ulice zostają zamknięte przez wojsko, ludzie boją się wyjść ze swoich domów. Belfast to świetnie opowiedziana, wyważona historia o dorastaniu w trudnych czasach. Obraz wojny domowej ukazany jest w filmie przede wszystkim z perspektywy dziecka. Nasz bohater nie bardzo rozumie dlaczego to wszystko się dzieje, ale też – mimo odczuwanego niepokoju – zbytnio przyczyn tych wydarzeń nie docieka, dorośli natomiast niezbyt starają mu się wszystko wytłumaczyć. Chłopiec ma zresztą inne, bardziej pasujące do swojego wieku problemy, jak np. uczucia względem koleżanki z klasy, czy też tęsknota za pracującym w Anglii ojcem, który w domu, jak to się ładnie określa, tylko bywa. Najbardziej namacalnym wpływem bratobójczego konfliktu na życie naszego bohatera jest widmo nieuchronnej wyprowadzki z Belastu, wiążącej się z poczuciem wykorzenienia i lękiem przed tym, co nieznane. Mimo rozgrywających się dookoła strasznych wydarzeń, Buddy nie traci jednak pogody ducha, ani swojej dziecięcej beztroski, po części za sprawą kochających rodziców i dziadków. Zwłaszcza ci ostatni uczą go czerpania radości życia bez względu na okoliczności. Nie powinien dziwić Oscar za scenariusz – historia jest naprawdę świetna, a do tego postaci napisane są doskonale. Równie doskonale zostały zagrane – młodziutki Jude Hill, jak już wspomniałam, kradnie każdą scenę, największymi perełkami są wspólne sceny z dziadkami fenomenalnie zagranymi przez Ciarana Hindsa i Judi Dench. Na uznanie zasługują także grający rodziców Buddy’ego Caitrione Balfe i Jamie Dornan. Cudowne, wciągające bez reszty kino.
Being the Ricardos (Amazon Prime) 6/10 – tydzień z życia Lucille Ball, gwiazdy hitowego w latach 50. sitcomu Kocham Lucy w interpretacji Nicole Kidman plus Javier Bardem, jako jej mąż i ekranowy partner Desi Arnaz. Film ukazuje nam wyjątkowy w życiu pary okres (a i pozostałych twórców Kocham Lucy) – w jednym z programów radiowych pada oskarżenie, że Ball jest członkinią Partii Komunistycznej. W latach 50. minionego wieku mogło to oznaczać koniec jej aktorskiej kariery i jednocześnie pogrążyć cały serial. Dodatkowo ekipa pracuje nad kolejnym odcinkiem serialu, sama Lucille natomiast podejrzewa męża o zdradę. I choć aktorsko jest fantastycznie, to sam film nie porywa, miejscami jest chaotyczny, a nawet nudny. Nie brakuje tu oczywiście dobrych scen, choćby takich jak częste kłótnie scenarzystów, czy aktorskie sprzeczki podczas wspólnego czytania scenariusza, jednak całościowo Being the Ricardos zbytnio nie wciąga i nie angażuje widza emocjonalnie. Męczą liczne retrospekcje i sceny z udziałem „gadających głów”. Znakomicie natomiast udało przenieść na ekran klimat USA lat 60. XX wieku, przede wszystkim poprzez scenografię, kostiumy i charakteryzację. Podsumowując, twórcy obiecują wiele, a otrzymujemy niestety dość przeciętny film.
King Richard (HBO) 7/10 – dwugodzinny poradnik jak wychować i wyszkolić dwie najlepsze tenisistki na świecie 😉 Plus doskonała (oscarowa, choć być nie do końca zasłużona) kreacja Willa Smitha w roli Richarda Williamsa i świetna, partnerująca mu Aunjanue Ellis jako jego żona Brenda. Historia rodziny Williams to jednak przede wszystkim opowieść o determinacji, poświęceniu, ciężkiej pracy i chęci wyrwania się ze zdominowanej przez gangi dzielnicy i poszukiwaniu drogi do lepszego życia. A przy okazji dość wygładzony portret głowy rodziny i twórcy sukcesu sióstr Williams, czyli tytułowego Richarda. Choć kiedy oglądamy obraz uważnie, być może uda nam się dostrzec prawdę ukrytą za filmową fasadą. W końcu nawet do filmowego Richarda Williamsa raczej trudno pałać zbytnią sympatią, choć rozumiemy dlaczego robi to, co robi. Niemniej jednak warto poświęcić czas na obejrzenie tej produkcji, to naprawdę kawał porządnej rozrywki oraz inspirująca opowieść początkach kariery dwóch kobiet które swoją determinacją i ciężką niewątpliwie zmieniły współczesny tenis.
Tick… Tick… Boom! (Netflix) 9/10 – poruszający musical w reżyserii Lina Manuela Mirandy z elementami biografii przedwcześnie zmarłego amerykańskiego kompozytora i dramaturga Jonathana Larsona. Film obejrzałam jako osoba nie mająca najmniejszego pojęcia kim Larson był, nie znająca też jego twórczości, co w żaden sposób nie przeszkadzało w jego odbiorze. Główną osią filmu jest konflikt pomiędzy mało intratną realizacją pasji a dobrze płatną pracą i komfortowym życiem. Nasz bohater nieuchronnie zbliża się do trzydziestych urodzin, a jego głównym zmartwieniem jest fakt, że wielu innych twórców w tym wieku osiągnęło już sukces, natomiast przełom w jego karierze jeszcze nie nadszedł i być może nigdy już nie nadejdzie. W jakimś sensie łatwo się z głównym bohaterem utożsamić, przeżywa bowiem całkiem zwyczajne rozterki, z którymi boryka się zapewne wielu z nas – trwanie w nielubianej, ale całkiem opłacalnej pracy, czy robienie tego, co kochamy, przy jednoczesnym zastanawianiu się, czy wystarczy „do pierwszego”. Do tego Jonathan przeżywa kryzys w związku z ukochaną, której zaoferowano dobrą posadę, wymagającą jednak przeprowadzki z dala od Broadway’u. Drugim kluczowym wątkiem, prowadzonym w sposób bardzo delikatny i wyważony, jest epidemia AIDS, pustosząca na przełomie lat 80-ych i 90-tych nowojorskie środowisko artystyczne. Oba tematy przeplatają się przez cały film, by dojść do punktu kulminacyjnego, w którym Jon uświadamia sobie, że nie tylko jemu może zabraknąć czasu. A dla nas widzów tytuł Tick, Tick… Boom! nabiera nowego znaczenia. Warto na koniec poświęcić kilka słów odtwórcy głównej roli. Gdyby nie Andrew Garfield, film nie byłby tak wciągający i poruszający, jak jest. Aktor był niezwykle autentyczny, potrafił ukazać w cudowny sposób wrażliwość i dylematy trapiące jego bohatera. No i ta cudowna muzyka 🙂
Jeśli podobał ci się ten wpis skomentuj go, zalajkuj na fanpejdżu, udostępnij dalej lub polub mnie na FB 🙂 Dziękuję, poczuję się doceniona 🙂